Po ślubie mojej mamy straciłam dom: opowieść o pustce, której nie da się zapełnić
– Nie przesadzaj, Martyna. Przecież masz już swoje życie – powiedziała mama, patrząc na mnie z kuchni, gdzie układała talerze na nową półkę, którą zamontował jej mąż. Mąż. Nie mój ojciec. Andrzej. Człowiek, który pojawił się w naszym życiu nagle, jakby wyciągnięty z kapelusza przez los znudzony monotonią naszego dwuosobowego świata.
Zacisnęłam dłonie na pasku torebki. Chciałam coś powiedzieć, ale słowa ugrzęzły mi w gardle. W tym domu wszystko pachniało już inaczej – nawet kawa smakowała obco. Przez dwadzieścia pięć lat byłam dla mamy wszystkim. Ojciec odszedł, gdy miałam siedem lat. Zostałyśmy we dwie, a nasza relacja była jak ciepły koc w zimny wieczór. Mama była moją przyjaciółką, powierniczką, czasem nawet starszą siostrą. Teraz patrzyła na mnie jak na gościa, który przeszkadza w układaniu nowego życia.
– Martyna, nie możesz być wiecznie dzieckiem – dodała ciszej, jakby chciała mnie pogłaskać słowami. Ale to już nie działało.
Wyszłam na balkon i spojrzałam na znajome podwórko. Dzieci biegały między blokami, ktoś wyprowadzał psa. Wszystko wyglądało tak samo, ale ja czułam się jak intruz. Mój pokój zamienił się w gabinet Andrzeja – biurko z komputerem, regał z książkami o historii wojskowości i zapach jego wody kolońskiej. Moje rzeczy spakowane w kartony czekały w piwnicy.
Pracuję jako asystentka dyrektora w dużej firmie logistycznej w Poznaniu. Codziennie rano zakładam elegancką sukienkę, uśmiecham się do ludzi i udaję, że wszystko jest w porządku. W pracy jestem kompetentna, punktualna i uprzejma. Ale kiedy wracam do wynajmowanego pokoju na Jeżycach, czuję się jak rozbitek na tratwie pośrodku oceanu.
Mama zawsze powtarzała: „Jesteśmy drużyną”. Teraz jej drużyna to ona i Andrzej. Ja zostałam na ławce rezerwowych.
Czasem dzwonię do niej wieczorem. Odbiera po kilku sygnałach:
– Cześć, Martynka! – mówi z entuzjazmem, którego nie czuję.
– Hej, mamo… Co robisz?
– Oglądamy z Andrzejem serial. Zadzwonię później?
Nie dzwoni.
W pracy wszyscy myślą, że jestem szczęśliwa. Nawet szefowa czasem mówi: „Martyna, ty to masz poukładane życie”. Gdyby wiedziała, że wieczorami płaczę w poduszkę i przeglądam stare zdjęcia z dzieciństwa…
Najgorsze są niedziele. Kiedyś piekłyśmy razem szarlotkę i rozmawiałyśmy godzinami o wszystkim i o niczym. Teraz mama zaprasza mnie na obiad raz w miesiącu. Siedzimy przy stole z Andrzejem, który opowiada o swoich wnukach z pierwszego małżeństwa. Mama śmieje się z jego żartów i patrzy na niego z czułością, której nigdy nie widziałam wcześniej.
– Martyna, może spróbujesz upiec coś z nami? – proponuje mama.
Ale to już nie jest „nasze” pieczenie. To ich rytuał.
Czasem myślę, że jestem egoistką. Przecież mama ma prawo do szczęścia. Przez lata była sama, poświęcała się dla mnie. Ale nie potrafię przestać tęsknić za tym, co było.
Na studiach zaocznych poznaję ludzi z podobnymi historiami. Ola mówi:
– Moja matka po rozwodzie też zaczęła nowe życie. Przestała być „mamą”, stała się „Agnieszką”.
Śmiejemy się przez łzy.
Wieczorem dostaję SMS-a od mamy: „Martynko, kocham Cię bardzo”. Odpowiadam: „Ja Ciebie też”. Ale to już nie wystarcza.
Pewnego dnia wracam do domu po pracy i znajduję na wycieraczce paczkę – stary album ze zdjęciami dzieciństwa. Bez karteczki, bez słowa wyjaśnienia. Przeglądam zdjęcia: ja z mamą nad morzem, ja z mamą na rowerach, ja z mamą przy choince…
Łzy ciekną mi po policzkach. Dzwonię do niej:
– Mamo…
– Tak?
– Dziękuję za album.
– Chciałam, żebyś wiedziała, że zawsze będziesz moją córką.
Ale czy to wystarczy? Czy można odbudować dom z samych wspomnień?
Czasem zastanawiam się: czy dorosłość zawsze oznacza samotność? Czy można nauczyć się być szczęśliwym bez tego jedynego miejsca na świecie, które kiedyś było domem? Może dom to nie miejsce ani nawet nie osoba… Może dom trzeba znaleźć w sobie?
A Wy? Jak radzicie sobie z utratą tego, co najważniejsze? Czy można nauczyć się żyć bez matczynej bliskości?