Po rozwodzie zostałam z kredytem, dziećmi i ciszą: On wyjechał do nowego życia, a ja uczę się oddychać od nowa
– Już nie mogę. Potrzebuję zmiany. Innego życia.
Siedział naprzeciwko mnie przy kuchennym stole, a ja patrzyłam na niego jak na obcego człowieka. W tej chwili świat przestał istnieć – dzieci spały za ścianą, zegar tykał, a ja czułam, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Nie krzyczałam. Nie płakałam. Nawet nie zapytałam: „Dlaczego?”. Tylko patrzyłam na niego, próbując zrozumieć, czy to naprawdę mój mąż, ten sam Paweł, z którym dzieliłam życie przez piętnaście lat.
– Jakiego innego życia? – zapytałam w końcu cicho, bo tylko tyle byłam w stanie z siebie wydusić.
Nie odpowiedział od razu. Wstał, podszedł do okna i przez chwilę patrzył na ciemność za szybą. – Po prostu… nie takiego. Nie tu. Nie z tobą. Przepraszam.
To „przepraszam” bolało najbardziej. Jakby ktoś wbijał mi igły pod paznokcie. Przepraszam? Za co? Za to, że zostawia mnie z dwójką dzieci, kredytem na mieszkanie w bloku na warszawskim Ursynowie i stertą niespełnionych obietnic?
Kiedy zamknęły się za nim drzwi, usiadłam na podłodze w kuchni i pozwoliłam sobie na pierwszy od lat płacz. Taki prawdziwy, szlochający, bezwstydny. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to dopiero początek.
Następnego dnia Paweł spakował walizkę i wyjechał do Wrocławia. Zostawił mi wiadomość na lodówce: „Zadzwonię do dzieci wieczorem”. I zadzwonił – krótko, rzeczowo, bez emocji. Siedziałam obok Zosi i Antka, słuchając jego głosu przez głośnik telefonu. Zosia miała łzy w oczach, Antek udawał twardziela, ale widziałam, jak drży mu broda.
– Mamo, tata wróci? – zapytała Zosia później, kiedy kładłam ją spać.
– Nie wiem, kochanie – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Ale jesteśmy razem. I damy radę.
Nie wierzyłam w to ani trochę.
Przez pierwsze tygodnie funkcjonowałam jak automat. Praca zdalna w korporacji, odwożenie dzieci do szkoły i przedszkola, zakupy, obiady na szybko. Wieczorami siadałam przy stole i patrzyłam na stertę rachunków. Kredyt hipoteczny na 30 lat – nasza wspólna decyzja sprzed pięciu lat – teraz był tylko mój. Paweł przysyłał alimenty regularnie, ale to nie wystarczało nawet na połowę raty.
Mama dzwoniła codziennie:
– Może wrócisz do nas do Radomia? Tu byłoby ci łatwiej.
Ale ja nie chciałam wracać. Warszawa była moim domem – tu miałam pracę, tu chodziły do szkoły dzieci. Poza tym… nie chciałam być „tą rozwódką”, która wróciła do rodziców z podkulonym ogonem.
Z czasem zaczęły się schody. Zosia zaczęła mieć problemy w szkole – przestała się uczyć, zamknęła się w sobie. Antek zaczął się jąkać i moczyć w nocy. Nauczycielka wezwała mnie na rozmowę:
– Pani Marto, dzieci bardzo przeżywają rozstanie rodziców. Może warto pomyśleć o psychologu?
Psycholog? Za co? Ledwo wiązałam koniec z końcem.
W pracy też nie było łatwo. Szefowa coraz częściej dawała mi do zrozumienia, że „nie ogarniam”.
– Marta, musisz być bardziej dyspozycyjna – powtarzała z uśmiechem pełnym politowania.
A ja byłam coraz bardziej zmęczona. Zasypiałam nad laptopem, budziłam się w środku nocy zlękniona: czy starczy na ratę? Czy dzieci będą miały co jeść? Czy dam radę sama?
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie teściowa:
– Marta… Paweł poznał kogoś we Wrocławiu. Chciałam ci powiedzieć pierwsza.
Zatkało mnie. Przez chwilę nie mogłam złapać tchu.
– Dziękuję za szczerość – powiedziałam tylko i odłożyłam słuchawkę.
Wtedy po raz pierwszy poczułam prawdziwą wściekłość. Jak on mógł? Jak mógł tak po prostu zacząć nowe życie, zostawiając nas z całym tym bałaganem?
Wieczorem wybuchłam przy dzieciach:
– Wasz tata… wasz tata już nas nie chce!
Zosia rozpłakała się na dobre, Antek uciekł do swojego pokoju i trzaskał drzwiami przez pół godziny. Potem przyszły wyrzuty sumienia – jak mogłam to powiedzieć? Przecież to nie ich wina.
Zadzwoniłam do przyjaciółki:
– Magda… ja już nie daję rady.
Przyjechała natychmiast z butelką wina i pudełkiem lodów.
– Musisz się wypłakać – powiedziała stanowczo. – Ale potem musisz zacząć żyć dla siebie. Nie dla Pawła, nie dla dzieci – dla siebie.
Nie wiedziałam nawet jak to zrobić.
Minęły miesiące. Dzieci powoli przyzwyczajały się do nowej rzeczywistości. Ja nauczyłam się gotować obiady na dwa dni i robić zakupy w Biedronce zamiast w Lidlu. Zaczęłam szukać dodatkowej pracy – wieczorami pisałam teksty na zlecenie dla agencji reklamowej.
Któregoś dnia Paweł zadzwonił:
– Chciałbym zabrać dzieci na weekend do Wrocławia.
Zgodziłam się niechętnie. Bałam się puścić ich samych tak daleko, bałam się tej „nowej kobiety” Pawła. Ale wiedziałam też, że dzieci potrzebują ojca.
Kiedy wrócili po weekendzie, Zosia była milcząca i smutna.
– Mamo… tata ma nową panią – powiedziała cicho.
Przytuliłam ją mocno.
– Kochanie… tata zawsze będzie was kochał. Ale my musimy nauczyć się żyć po swojemu.
Wieczorem długo siedziałam przy oknie z kubkiem herbaty w ręku. Patrzyłam na światła miasta i myślałam o tym wszystkim, co straciłam… i o tym, co jeszcze mogę zyskać.
Pewnej nocy obudził mnie dźwięk telefonu. To była mama:
– Marta… tata miał zawał. Jest w szpitalu.
W jednej chwili wszystkie moje problemy wydały się błahe. Spakowałam dzieci i pojechałam do Radomia. W szpitalu zobaczyłam ojca – zawsze silnego i pewnego siebie – teraz leżał blady i słaby jak dziecko.
– Córeczko… przepraszam, że nie byłem dla ciebie wsparciem po rozwodzie – wyszeptał.
Poczułam łzy pod powiekami.
– Tato… ja też cię przepraszam za wszystko.
Tamtej nocy pierwszy raz od dawna poczułam ulgę. Może nie wszystko jest stracone?
Po powrocie do Warszawy zaczęłam chodzić na terapię dla samotnych matek organizowaną przez fundację przy parafii. Poznałam inne kobiety – każda miała swoją historię: zdrady, przemoc, samotność… Ale razem było nam raźniej.
Z czasem nauczyłam się prosić o pomoc – sąsiadka odbierała dzieci ze szkoły, mama wysyłała słoiki z zupą raz w tygodniu, Magda zabierała mnie na spacery po Łazienkach.
Któregoś dnia spojrzałam w lustro i zobaczyłam kobietę zmęczoną… ale silniejszą niż kiedykolwiek wcześniej.
Dziś mija rok od tamtej rozmowy przy kuchennym stole. Nadal spłacam kredyt sama, nadal czasem płaczę wieczorami ze zmęczenia i strachu o przyszłość… Ale już nie czuję się ofiarą. Jestem Martą – kobietą po przejściach, matką dwójki cudownych dzieci, córką i przyjaciółką.
Czasem zastanawiam się: czy można nauczyć się być szczęśliwym od nowa? Czy da się pokochać siebie po wszystkim?
A wy… co byście zrobili na moim miejscu?