Obietnica, której nie mogłam dotrzymać: Historia o matce, samotności i walce o siebie

– Nie zostawiaj mnie, mamo… – szepnęłam, ściskając jej dłoń tak mocno, jakby od tego miało zależeć jej życie. W szpitalnej sali pachniało środkami dezynfekującymi i strachem. Lekarz właśnie wyszedł, a ja czułam, że świat się kończy. Mama spojrzała na mnie swoimi zmęczonymi oczami i uśmiechnęła się lekko, jakby chciała powiedzieć: „Będzie dobrze”. Ale ja wiedziałam, że nie będzie.

Miałam wtedy czternaście lat i już od dawna rozumiałam, czym jest słowo „próba”. W naszym domu nigdy nie było łatwo. Ojciec odszedł, kiedy miałam sześć lat – zostawił nas bez słowa wyjaśnienia, z długami i pustką, której nie dało się niczym wypełnić. Mama pracowała na dwa etaty w piekarni i w sklepie spożywczym na osiedlu w Łodzi. Często wracała późno, zmęczona, z popękanymi dłońmi i oczami pełnymi troski. Ale zawsze znajdowała dla mnie czas – choćby na krótką rozmowę przy herbacie albo wspólne oglądanie „Czterech pancernych”.

To ona nauczyła mnie, że życie to nie bajka. – Każdy dzień to nowa próba, Aniu – powtarzała. – Ale dopóki mamy siebie, damy radę.

Kiedy zachorowała na raka, miałam dwadzieścia dwa lata. Byłam wtedy na drugim roku polonistyki i marzyłam o tym, żeby zostać nauczycielką. Wszystko się zmieniło w jednej chwili – rzuciłam studia i wróciłam do domu. Przez kolejne lata byłam jej opiekunką, pielęgniarką, kucharką i jedyną przyjaciółką. Nikt z rodziny nie chciał pomóc. Ciotka Zosia z Warszawy przysłała raz paczkę z kawą i czekoladą, a kuzyn Tomek zadzwonił dwa razy w ciągu pięciu lat. Reszta udawała, że nas nie ma.

Mama walczyła dzielnie. Czasem wydawało mi się, że to ona mnie podtrzymuje na duchu, a nie odwrotnie. Kiedy było naprawdę źle, siadałyśmy razem na kanapie i rozmawiałyśmy o przyszłości. – Obiecaj mi jedno – powiedziała kiedyś cicho. – Że będziesz żyć dalej, nawet jeśli mnie zabraknie.

Nie potrafiłam jej tego obiecać. W głowie miałam tylko jedno: jeśli mama odejdzie, pójdę za nią. Bez niej nie dam rady.

W dniu jej śmierci świat naprawdę się zatrzymał. Pamiętam każdy szczegół: szary świt za oknem, dźwięk kroplówki, cichy płacz pielęgniarki. Trzymałam ją za rękę do samego końca. Kiedy odeszła, poczułam się tak pusta i samotna jak nigdy wcześniej.

Przez pierwsze tygodnie po pogrzebie żyłam jak automat. Wstawałam rano tylko po to, żeby zrobić sobie herbatę i znów położyć się do łóżka. Nie odbierałam telefonów od znajomych ze studiów ani od sąsiadki pani Haliny, która przynosiła mi zupę i próbowała pocieszyć. W głowie miałam tylko jedno: obietnicę daną samej sobie dawno temu.

Któregoś dnia znalazłam w szufladzie list od mamy. Pisała w nim: „Aniu, wiem, że będzie ci ciężko. Ale proszę cię – żyj dalej. Dla siebie. Nie dla mnie.”

Płakałam wtedy przez całą noc. Rano spojrzałam w lustro i zobaczyłam w nim kobietę z podkrążonymi oczami i włosami w nieładzie – kogoś zupełnie obcego. Przypomniałam sobie słowa mamy: „Każdy dzień to nowa próba”.

Zaczęłam powoli wracać do życia. Najpierw wyszłam na spacer do parku imienia Poniatowskiego – miejsca, gdzie chodziłyśmy z mamą na lody latem. Potem zadzwoniłam do Magdy ze studiów i umówiłyśmy się na kawę. Rozmowa była niezręczna; czułam się jak cień samej siebie. Ale Magda nie odpuszczała – zaprosiła mnie na spotkanie absolwentów polonistyki.

Tam poznałam Michała – wdowca po trzydziestce z dwójką dzieci. Rozumiał ból straty lepiej niż ktokolwiek inny. Zaczęliśmy rozmawiać coraz częściej; najpierw przez telefon, potem spotykaliśmy się na długie spacery po Łodzi. Michał był cierpliwy i czuły, ale ja ciągle bałam się otworzyć serce.

W tym czasie pojawiły się kolejne problemy: mieszkanie po mamie miało zostać przejęte przez komornika za długi ojca sprzed lat. Musiałam walczyć z urzędami, pisać pisma, szukać pomocy u prawnika społecznego. Czułam się bezsilna wobec systemu – jakbym znów była małą dziewczynką zagubioną w wielkim świecie dorosłych spraw.

Pewnego wieczoru zadzwoniła ciotka Zosia:
– Aniu, musisz być silna…
– Gdzie byłaś przez te wszystkie lata? – przerwałam jej ze łzami w oczach.
– Wiem… Przepraszam…
– Nie potrzebuję już przeprosin.

Rozłączyłam się i poczułam ulgę – pierwszy raz od dawna postawiłam granicę.

Michał zaproponował mi wspólne mieszkanie. Bałam się podjąć decyzję; miałam wrażenie, że zdradzam mamę, pozwalając sobie na szczęście bez niej. Ale przypomniałam sobie jej list: „Żyj dla siebie”.

Zdecydowałam się spróbować. Przeprowadzka była trudna – każdy przedmiot przypominał mi o mamie: stara filiżanka z różowym wzorem, zdjęcie z wakacji nad morzem, jej ulubiony sweter pachnący lawendą.

Dzieci Michała przyjęły mnie ostrożnie; młodsza Ola długo nie chciała ze mną rozmawiać. Z czasem jednak zaczęłyśmy razem piec ciasta i czytać książki przed snem – tak jak robiłam to kiedyś z mamą.

Minęły dwa lata od śmierci mamy. Nadal tęsknię za nią każdego dnia. Są chwile, kiedy myślę o tej obietnicy sprzed lat… Ale wiem już jedno: każda próba czyni mnie silniejszą.

Czasem patrzę w lustro i pytam samą siebie: czy mama byłaby ze mnie dumna? Czy potrafię żyć naprawdę – dla siebie?

Może właśnie o to chodzi w życiu: żeby mimo bólu próbować jeszcze raz…