Nieprzeżyte życie: „Chciałam żyć dla siebie, nie tylko dla syna i wnuków” – Historia Marii Nowak

– Mamo, nie możesz tak po prostu wyjechać! – głos mojego syna, Pawła, odbijał się echem w ciasnej kuchni mojego mieszkania na warszawskim Bródnie. Stał przy drzwiach, zaciśnięte pięści, oczy pełne wyrzutu. – A kto pomoże mi z dziećmi? Kto ugotuje obiad babci? Przecież zawsze byłaś tu dla nas!

Patrzyłam na niego i czułam, jak coś we mnie pęka. Przez całe życie byłam „dla kogoś”. Najpierw dla rodziców – kiedy jako najstarsza córka musiałam opiekować się młodszym rodzeństwem, potem dla męża – wiecznie zapracowanego inżyniera, który wracał do domu tylko po to, by zasnąć przed telewizorem. Gdy odszedł, zostałam sama z Pawłem. Wtedy obiecałam sobie: „Zrobię wszystko, żeby miał lepiej niż ja”.

Ale czy to znaczyło, że miałam przestać istnieć?

Przez lata byłam tą, która zawsze odbierała wnuki z przedszkola, piekła szarlotki na każdą rodzinną uroczystość i słuchała narzekań synowej na „trudne czasy”. Nawet kiedy zachorowałam na zapalenie płuc, nie pozwoliłam sobie na odpoczynek – przecież ktoś musiał zrobić zakupy i ugotować rosół.

Teraz, stojąc naprzeciwko dorosłego syna, czułam się jak intruz we własnym życiu. – Paweł… – zaczęłam cicho. – Ja już nie mam siły. Chcę… Chcę choć raz zrobić coś dla siebie.

– Dla siebie? – wybuchnął śmiechem. – A co ty niby chcesz robić w tym wieku? Zaczynać nowe życie? Mamo, nie wygłupiaj się.

Zabolało. Bardziej niż wszystkie przemilczane pretensje i zmęczenie razem wzięte.

Kiedy Paweł wyszedł trzaskając drzwiami, usiadłam przy kuchennym stole i spojrzałam na swoje dłonie. Pomarszczone, popękane od lat pracy. Przypomniałam sobie swoje marzenia sprzed lat: chciałam być nauczycielką polskiego, pisać wiersze, podróżować po Polsce. Ale zawsze było coś ważniejszego.

Wieczorem zadzwoniła do mnie Basia, moja przyjaciółka jeszcze z czasów liceum. – Mario, słyszałam, że chcesz wyjechać do sanatorium? – zapytała z troską.

– Tak… Chciałabym choć raz poczuć się wolna. Może nad morze? Albo do Ciechocinka…

– I bardzo dobrze! – przerwała mi stanowczo. – Masz prawo do swojego życia. Nie jesteś tylko babcią i matką.

Jej słowa dodały mi otuchy. Ale zaraz potem przyszło poczucie winy: czy naprawdę mogę zostawić rodzinę? Czy nie jestem egoistką?

Następnego dnia przyszła do mnie synowa, Ania. Zawsze była chłodna, ale tego dnia jej twarz była jak maska. – Pani Mario, Paweł jest bardzo zdenerwowany. Dzieci się przyzwyczaiły do pani obecności. Nie rozumiem, dlaczego teraz pani chce wszystko zmieniać.

– Bo jestem zmęczona – odpowiedziałam drżącym głosem. – Bo nigdy nie miałam czasu dla siebie.

Ania wzruszyła ramionami. – Każdy jest zmęczony. Ale rodzina jest najważniejsza.

Po jej wyjściu długo płakałam. Czułam się jak więzień własnych obowiązków.

W nocy nie mogłam spać. Wstałam i zaczęłam przeglądać stare zeszyty z wierszami. Jeden z nich napisałam tuż po śmierci męża:

„Chciałabym być jak wiatr,
co niesie liście przez pola,
ale jestem jak drzewo,
co stoi w miejscu,
z korzeniami w ziemi.”

Czy naprawdę muszę tkwić w miejscu?

Kilka dni później podjęłam decyzję: jadę do sanatorium nad morze. Zarezerwowałam miejsce w Ustce na trzy tygodnie. Kiedy powiedziałam o tym Pawłowi przez telefon, długo milczał.

– Mamo… A co ja powiem dzieciom?

– Powiedz im prawdę. Że babcia też czasem potrzebuje odpocząć.

W Ustce pierwszy raz od lat poczułam się lekka. Spacerowałam po plaży, rozmawiałam z innymi kuracjuszami, czytałam książki do późna w nocy. Poznałam pana Zbyszka – wdowca z Lublina, który opowiadał mi o swoich podróżach po Bieszczadach.

– Pani Mario, a pani czego żałuje najbardziej? – zapytał pewnego wieczoru.

Zamyśliłam się. – Że nigdy nie pozwoliłam sobie być szczęśliwa dla siebie samej.

Po powrocie do Warszawy rodzina była chłodna. Paweł unikał rozmów, Ania patrzyła na mnie z wyrzutem. Tylko wnuczka Ola przytuliła się do mnie mocno:

– Babciu, a opowiesz mi o morzu?

Uśmiechnęłam się przez łzy.

Zaczęłam pisać pamiętnik. Każdego dnia zapisywałam swoje myśli i drobne radości: nowy przepis na ciasto drożdżowe, rozmowę z sąsiadką, promienie słońca wpadające przez okno.

Rodzina powoli zaczęła akceptować moją zmianę. Paweł przestał dzwonić codziennie z pretensjami; Ania sama nauczyła się gotować rosół.

Czasem jeszcze czuję ukłucie winy. Ale coraz częściej myślę o tym, że mam prawo do własnego życia.

Czy naprawdę musimy czekać całe życie, żeby zacząć żyć dla siebie? Czy bycie matką i babcią oznacza rezygnację ze swoich marzeń? Może nigdy nie jest za późno na szczęście…