„Nie wszystko złoto, co się świeci” – Ucieczka spod ołtarza i cena wolności

– Znowu nie posoliłaś ziemniaków, Anka! – usłyszałam głos mamy, zanim jeszcze zdążyłam wejść do kuchni. Stała przy kuchence, z marsową miną, a ja czułam, jak w gardle rośnie mi gula. – Przepraszam, mamo – odpowiedziałam cicho, choć wiedziałam, że to nie wystarczy. W naszym domu przeprosiny były jak plaster na złamaną nogę – niczego nie naprawiały.

Od dziecka żyłam w cieniu oczekiwań. Moja mama, Barbara, była nauczycielką matematyki w lokalnej podstawówce w Otwocku. Ojciec zmarł, gdy miałam dwanaście lat, a od tego czasu mama próbowała wychować mnie na „porządną kobietę”. To znaczyło: nie wychylać się, nie marzyć za bardzo, być zawsze posłuszną i wdzięczną za wszystko, co się ma. Nawet jeśli to było niewiele.

Kiedy poznałam Pawła na studiach w Warszawie, wydawało mi się, że los się do mnie uśmiechnął. Był przystojny, ambitny i – co najważniejsze dla mamy – miał „porządny zawód”. Pracował jako inżynier w dużej firmie budowlanej. Mama była zachwycona: „Wreszcie ktoś normalny! Nie to co te twoje koleżanki z filozofii.”

Zaręczyliśmy się po dwóch latach. Paweł oświadczył mi się podczas rodzinnego obiadu u jego rodziców w Piasecznie. Jego matka, pani Helena, od razu zaczęła planować wesele. – Aniu, musisz schudnąć przynajmniej pięć kilo do ślubu – powiedziała mi już następnego dnia. – Suknia ślubna nie lubi boczków.

Początkowo myślałam, że żartuje. Ale potem zaczęły się codzienne telefony: „A może zapiszesz się na fitness? Znam świetną dietetyczkę.” Paweł tylko wzruszał ramionami. – Mama chce dobrze – powtarzał. – Nie przejmuj się.

Ale ja się przejmowałam. Coraz bardziej czułam się jak lalka w czyichś rękach. Mama Pawła wybierała kwiaty na ślub, decydowała o menu i nawet o tym, kto będzie siedział przy którym stole. Moja własna mama tylko przytakiwała: „Nie sprzeciwiaj się, Anka. Helena wie lepiej.”

Któregoś wieczoru wróciłam do mieszkania Pawła po pracy i zobaczyłam go siedzącego na kanapie z jego matką. Rozmawiali szeptem. Kiedy weszłam, ucichli. – O czym rozmawiacie? – zapytałam.
– O niczym ważnym – odpowiedział Paweł szybko.
– O waszej przyszłości – dodała Helena z uśmiechem.

Tej nocy nie mogłam zasnąć. Wpatrywałam się w sufit i zastanawiałam się, czy to naprawdę moje życie. Czy naprawdę chcę być żoną Pawła? Czy chcę być częścią tej rodziny?

Następnego dnia zadzwoniła moja mama.
– Anka, pamiętaj, żeby nie robić wstydu rodzinie. Helena jest bardzo wymagająca, ale to dla twojego dobra.
– A moje dobro to tylko ślub z Pawłem? – zapytałam cicho.
– Nie pyskuj – usłyszałam w odpowiedzi.

Zbliżał się dzień ślubu. Czułam się jak aktorka w kiepskim spektaklu. Suknia była za ciasna, bo pani Helena uznała, że tak będzie „bardziej elegancko”. W dniu próby generalnej weszłam do kościoła i zobaczyłam Pawła rozmawiającego z księdzem.
– Wszystko gotowe? – zapytałam.
– Tak – odpowiedział bez entuzjazmu.
– Paweł… czy ty naprawdę tego chcesz?
Spojrzał na mnie zdziwiony.
– O co ci chodzi?
– Czy ty mnie kochasz? Czy tylko chcesz mieć święty spokój?
Westchnął ciężko.
– Anka, nie komplikuj. Wszyscy tego chcą. To normalne.

Wróciłam do domu i rozpłakałam się jak dziecko. Zadzwoniłam do mojej przyjaciółki Kasi.
– Kasia… ja nie wiem, czy dam radę…
– Anka, uciekaj póki możesz! To nie jest twoje życie!

W noc przed ślubem nie spałam ani minuty. Nad ranem spakowałam torbę i wyszłam z mieszkania Pawła. Pojechałam do Warszawy do Kasi. Telefon dzwonił bez przerwy: mama, Paweł, pani Helena… Nie odbierałam.

Dopiero wieczorem zadzwoniłam do mamy.
– Anka! Co ty zrobiłaś?! Cała rodzina mówi o nas! Jak mogłaś?!
– Mamo… ja już dłużej nie mogę żyć dla innych.
– Jesteś egoistką! Zniszczyłaś sobie życie!

Przez kilka tygodni żyłam jak cień człowieka. Kasia była moją jedyną podporą. Znalazłam pracę w kawiarni na Mokotowie i wynajęłam mały pokój na poddaszu starej kamienicy. Każdego dnia budziłam się z poczuciem winy i lękiem przed przyszłością.

Pewnego dnia do kawiarni przyszedł starszy pan z psem. Zamówił kawę i ciastko.
– Pani wygląda na bardzo smutną – powiedział nagle.
Uśmiechnęłam się blado.
– Życie czasem daje w kość…
– Ale czasem trzeba wybrać siebie – odparł spokojnie.

Te słowa zostały ze mną na długo. Powoli zaczęłam odzyskiwać równowagę. Zapisałam się na kurs grafiki komputerowej i poznałam Michała – cichego chłopaka z sąsiedztwa, który pomagał mi nosić zakupy po schodach.

Moja mama przez długi czas nie chciała ze mną rozmawiać. Dopiero po roku napisała SMS-a: „Może przyjedziesz na Wigilię?” Pojechałam z duszą na ramieniu. W domu było cicho i chłodno. Mama patrzyła na mnie długo bez słowa.
– Zawiodłaś mnie – powiedziała w końcu.
– Wiem… Ale musiałam wybrać siebie.

Nie wiem, czy kiedykolwiek mi wybaczyła. Ale wiem jedno: wolność ma swoją cenę. Czasem trzeba ją zapłacić samotnością i niezrozumieniem najbliższych.

Dziś patrzę w lustro i widzę kobietę silniejszą niż kiedykolwiek wcześniej. Czy było warto? Czy można być szczęśliwym bez akceptacji rodziny? Może to właśnie jest dorosłość: nauczyć się żyć po swojemu, nawet jeśli boli.