Nazywali mnie ciocią, ale patrzyli tylko na mój adres: Córka mojej siostry chciała mnie oszukać na mieszkanie
– Ciociu, przecież i tak nie potrzebujesz tych wszystkich pokoi – powiedziała Justyna, patrząc na mnie spod długich rzęs. Jej głos był miękki, niemal czuły, ale w oczach widziałam coś innego – cień niecierpliwości, może nawet wyrachowania.
Zamieszałam herbatę, próbując ukryć drżenie dłoni. – Justynko, to moje mieszkanie. Tu spędziłam całe życie. – Mój głos był cichy, niemal błagalny.
– Ale ciociu, przecież jesteś sama. Mama mówiła, że to dla ciebie za dużo. Mogłabyś zamieszkać u nas, a my byśmy się tu wprowadzili. – Uśmiechnęła się szeroko, jakby proponowała mi wycieczkę do sanatorium, a nie wyprowadzkę z własnego domu.
Wtedy po raz pierwszy poczułam, że coś jest nie tak. Zawsze byłam tą „ciocią z miasta”, która pomagała wszystkim – pożyczała pieniądze, kupowała prezenty na święta, załatwiała książki do szkoły. Ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że ktoś z rodziny mógłby chcieć mnie wykorzystać.
Zaczęło się niewinnie. Najpierw Justyna coraz częściej wpadała na kawę. Przynosiła ciastka z cukierni na rogu, opowiadała o pracy w urzędzie i narzekała na ciasnotę w swoim dwupokojowym mieszkaniu z mężem i dwójką dzieci. Potem zaczęły się pytania o testament, o to, czy nie boję się mieszkać sama, czy nie myślałam o sprzedaży mieszkania i przeprowadzce do mniejszego.
Początkowo tłumaczyłam wszystko troską. Może rzeczywiście się martwią? Może chcą mi pomóc? Ale potem zaczęły się telefony od mojej siostry, Grażyny.
– Haniu, Justynka mówiła, że nie chcesz jej pomóc. Przecież ona ma dzieci! Ty już swoje przeżyłaś… – Głos Grażyny był ostry jak brzytwa.
– Grażyno, to moje mieszkanie! – wybuchłam wtedy po raz pierwszy od lat. – Nikt nie ma prawa decydować za mnie!
– Ale my jesteśmy rodziną! – krzyknęła do słuchawki. – Rodzina powinna sobie pomagać!
Odłożyłam telefon i długo siedziałam w ciszy. Radio grało cicho w tle, herbata wystygła. Patrzyłam na stare zdjęcia na półce – mama z ojcem na wakacjach w Sopocie, ja z Grażyną na rowerach pod lasem, Justyna jako mała dziewczynka z kokardą we włosach. Gdzie się podziały te czasy?
Zaczęłam zauważać drobiazgi. Justyna coraz częściej przynosiła mi zakupy bez pytania o listę – zawsze te same produkty, jakby chciała pokazać sąsiadom swoją troskę. Zaczęły się też wizyty jej męża – Paweł był uprzejmy aż do przesady.
– Pani Haniu, może trzeba by wymienić zamki? Wie pani, teraz tyle włamań… – mówił pewnego dnia, rozglądając się po mieszkaniu zbyt uważnie.
– Dziękuję, poradzę sobie – odpowiedziałam chłodno.
Wiedziałam już wtedy, że coś planują. Zaczęłam ukrywać dokumenty – akt własności mieszkania schowałam w starej encyklopedii pod „M” jak „mieszkanie”. Klucze nosiłam zawsze przy sobie.
Pewnego dnia wróciłam z biblioteki wcześniej niż zwykle. Drzwi były uchylone. W środku Justyna i Paweł przeglądali moje szuflady.
– Co wy tu robicie?! – krzyknęłam.
Justyna pobladła. – Ciociu… My tylko… Chcieliśmy sprawdzić, czy wszystko w porządku…
– Wynoście się natychmiast! – głos mi się załamał.
Wyszli bez słowa. Przez kilka dni nikt się nie odzywał. Potem przyszła Grażyna.
– Haniu, co ty wyprawiasz? Justynka płakała całą noc! Przecież oni chcieli ci pomóc!
– Pomóc?! Chcieli mnie okraść! – łzy napłynęły mi do oczu.
Grażyna spojrzała na mnie z pogardą. – Zawsze byłaś dziwna. Sama sobie winna jesteś.
Zostałam sama. W pracy zaczęłam popełniać błędy – pomyliłam daty zwrotów książek, zapomniałam zamknąć okno w czytelni. Koleżanka z biblioteki, pani Basia, zauważyła moją zmianę.
– Haniu, co się dzieje? Wyglądasz jak cień człowieka.
Nie chciałam mówić prawdy. Wstydziłam się. Jak mogłam dopuścić do tego, żeby własna rodzina próbowała mnie oszukać?
Wieczorami chodziłam po pustym mieszkaniu i dotykałam ścian, jakby chciałam upewnić się, że to wszystko jeszcze moje. Przypominałam sobie dzieciństwo – zapach świeżo upieczonego chleba mamy, śmiech Grażyny podczas zabawy w chowanego. Czy to wszystko było kłamstwem?
Pewnej nocy zadzwonił telefon.
– Ciociu… przepraszam – szept Justyny był ledwo słyszalny. – Mama kazała mi… Ja nie chciałam…
Milczałam długo.
– Justynko… Zawiodłaś mnie bardzo.
Rozłączyłam się i długo płakałam.
Od tamtej pory minęło kilka miesięcy. Rodzina przestała się odzywać. W pracy powoli wróciłam do siebie – pani Basia zaprosiła mnie na herbatę po pracy i opowiedziała swoją historię o synu, który wyjechał do Anglii i zapomniał o matce.
Zrozumiałam wtedy coś ważnego: czasem lepiej być samemu niż otaczać się ludźmi, którzy widzą w tobie tylko adres zamieszkania.
Czasem patrzę przez okno na gwarne ulice miasta i zastanawiam się: czy naprawdę rodzina jest najważniejsza? A może najważniejsze jest to, by nie pozwolić nikomu odebrać sobie godności?
Czy wy też kiedyś poczuliście się zdradzeni przez najbliższych? Jak sobie z tym poradziliście?