Na sześćdziesiątkę dostałam nie prezent, a rozwodowe papiery. Czy można zacząć od nowa po tylu latach?
– Naprawdę? W taki dzień? – mój głos zadrżał, gdy patrzyłam na Andrzeja stojącego w progu naszego mieszkania z kopertą w ręce. Był 12 listopada, moje sześćdziesiąte urodziny. Zamiast kwiatów czy choćby czekoladek, dostałam od niego rozwodowe papiery. Przez chwilę miałam wrażenie, że to jakiś ponury żart, ale jego twarz była kamienna.
– Przepraszam, Haniu. Tak będzie lepiej dla nas obojga – powiedział cicho, nie patrząc mi w oczy.
W tamtej chwili świat się zatrzymał. Przez głowę przetoczyły mi się wszystkie wspólne lata: narodziny dzieci, pierwsze mieszkanie na Ursynowie, wakacje nad Bałtykiem, kłótnie o drobiazgi i ciche wieczory przed telewizorem. Zawsze myślałam, że przetrwamy wszystko. Że jesteśmy jak te stare drzewa – może już nie kwitniemy, ale stoimy razem, korzeniami spleceni na dobre i złe.
– To przez nią? – zapytałam w końcu, choć znałam odpowiedź. Ostatnie miesiące były pełne niedopowiedzeń, dziwnych telefonów i wyjazdów służbowych, które coraz częściej kończyły się późnym powrotem.
Andrzej milczał. Widziałam w jego oczach cień wstydu i ulgi jednocześnie. Nie musiał nic mówić.
Zamknęłam się w sypialni i pozwoliłam sobie na łzy. Przez kilka godzin leżałam na łóżku, ściskając poduszkę jak koło ratunkowe. W głowie kołatało mi jedno pytanie: „Co teraz?”.
Dzieci – Marta i Tomek – zadzwoniły wieczorem z życzeniami. Nie powiedziałam im nic. Nie chciałam psuć im dnia. Ale kiedy Marta zapytała: „Mamo, czemu jesteś taka smutna?”, głos mi się załamał.
– Tato odchodzi – wyszeptałam.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Jak to? – Marta była w szoku. – Przecież… przecież wy zawsze byliście razem!
Tomek przyjechał następnego dnia. Przywiózł mi ulubione pączki z cukierni na Mokotowie i próbował żartować, jakby nic się nie stało. Ale widziałam w jego oczach niepokój.
– Mamo, dasz sobie radę – powiedział w końcu. – Jesteś silniejsza niż myślisz.
Nie czułam się silna. Czułam się jak ktoś wyrzucony za burtę własnego życia. Przez pierwsze tygodnie chodziłam po mieszkaniu jak cień. Andrzej wyprowadził się do niej – do tej młodszej kobiety z pracy, o której plotkowały sąsiadki. Zostawił mi mieszkanie i psa, jakby to miało mi wynagrodzić wszystko.
Najgorsze były poranki. Budziłam się i przez chwilę łudziłam się, że to tylko zły sen. Potem docierała do mnie rzeczywistość: jestem sama. Sześćdziesiąt lat i zaczynam od zera.
Rodzina podzieliła się na dwa obozy. Moja siostra Basia próbowała mnie pocieszać:
– Hania, lepiej teraz niż nigdy! Może wreszcie pomyślisz o sobie?
Ale mama była innego zdania:
– Co ludzie powiedzą? Po tylu latach… To wstyd!
Czułam się rozdarta między ich oczekiwaniami a własnym bólem. Znajome z pracy dzwoniły z ciekawością podszytą współczuciem:
– Haniu, słyszałyśmy… Jak się trzymasz?
Nie wiedziałam, co odpowiadać. Czasem miałam ochotę krzyczeć: „Nie trzymam się! Rozpadam się na kawałki!”
Któregoś dnia spojrzałam w lustro i zobaczyłam kobietę ze zmęczonymi oczami i siwymi włosami. „Czy to naprawdę ja?” – pomyślałam. Przez lata byłam żoną Andrzeja, matką Marty i Tomka, księgową w szkole podstawowej. Ale kim jestem teraz?
Zaczęłam wychodzić z domu na długie spacery po Łazienkach. Obserwowałam ludzi: zakochane pary, matki z dziećmi, starszych panów grających w szachy. Zazdrościłam im spokoju i poczucia przynależności.
Pewnego dnia spotkałam panią Zofię z sąsiedztwa.
– Haniu, chodź na herbatę – zaprosiła mnie bezceremonialnie.
U niej w kuchni pachniało ciastem drożdżowym i cynamonem.
– Wiesz, ja też zostałam sama po pięćdziesiątce – powiedziała nagle. – Myślałam, że to koniec świata. A potem odkryłam, że można żyć inaczej. Dla siebie.
Jej słowa długo we mnie rezonowały.
Zaczęłam powoli układać życie na nowo. Zapisałam się na zajęcia jogi dla seniorów w domu kultury na Służewie. Poznałam tam kilka kobiet w podobnej sytuacji – każda miała swoją historię o zdradzie, rozczarowaniu czy samotności.
Z Martą relacja była trudna. Miała żal do ojca, ale też do mnie – że nie walczyłam bardziej o rodzinę.
– Mamo, czemu nie próbowałaś go zatrzymać? – pytała ze łzami w oczach.
Nie umiałam jej odpowiedzieć. Może dlatego, że sama nie wiedziałam, czy warto było walczyć o coś, co już dawno przestało istnieć.
Tomek był bardziej pragmatyczny:
– Lepiej być samemu niż z kimś, kto cię nie kocha – powtarzał.
Czasem czułam się winna za ich ból. Czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy powinnam była wcześniej zauważyć sygnały?
Minęły miesiące. Powoli zaczęłam dostrzegać drobne radości: smak świeżej kawy rano, śmiech wnuczki podczas wspólnych spacerów po parku, zapach książek w bibliotece osiedlowej. Zaczęłam pisać pamiętnik – dla siebie, żeby poukładać myśli.
Któregoś wieczoru zadzwonił Andrzej.
– Haniu… chciałem tylko powiedzieć… przepraszam.
Nie odpowiedziałam od razu. Poczułam ulgę i smutek jednocześnie.
– Już nie musisz przepraszać – powiedziałam cicho. – Teraz muszę nauczyć się żyć bez ciebie.
Odłożyłam słuchawkę i po raz pierwszy od dawna poczułam spokój.
Dziś wiem jedno: życie nie kończy się po sześćdziesiątce ani po rozstaniu. Każdy dzień jest nowym początkiem – nawet jeśli czasem boli bardziej niż bym chciała.
Czy można odnaleźć siebie na nowo po tylu latach życia dla innych? Czy samotność to przekleństwo czy może szansa? Czasem myślę: może właśnie teraz zaczynam naprawdę żyć?