Moja rodzina czeka, aż umrę, żeby dostać mój dom – ale nie wiedzą, co dla nich przygotowałam

– I co, ciociu, znowu sama siedzisz? – usłyszałam głos mojej siostrzenicy, Magdy, zanim jeszcze zdążyłam otworzyć drzwi. Stała na progu z uśmiechem, który znałam aż za dobrze – ten uśmiech, który pojawiał się tylko wtedy, gdy czegoś ode mnie chciała.

– Sama, Magdo. Ale nie narzekam – odpowiedziałam, wpuszczając ją do środka. W progu już czekał jej mąż, Tomek, z dwójką dzieci. Wszyscy rozglądali się po moim salonie, jakby już wybierali, co zabiorą, kiedy mnie zabraknie.

Mam na imię Halina. Mam 62 lata i od śmierci męża mieszkam sama w szeregowcu na Tarchominie. To dom, który zbudowaliśmy z Andrzejem własnymi rękami, cegła po cegle, po pracy, przez lata. Dla mnie to nie tylko cztery ściany, ale całe życie. Dla mojej rodziny – to tylko majątek, który można przejąć.

Nie zawsze tak było. Kiedyś byliśmy blisko. Moja siostra, Barbara, była moją najlepszą przyjaciółką. Pomagałam jej, gdy jej mąż pił i znikał na całe noce. Opiekowałam się jej dziećmi, gdy ona musiała pracować na dwie zmiany. Ale wszystko się zmieniło, gdy Andrzej zmarł. Zostałam sama, a oni zaczęli przychodzić coraz rzadziej – chyba że potrzebowali pieniędzy.

Pamiętam, jak pierwszy raz usłyszałam rozmowę Magdy z matką. Myślały, że śpię. – Ciocia już długo nie pociągnie. Jak umrze, dom będzie nasz – mówiła Magda. Barbara tylko przytaknęła. Poczułam wtedy coś, czego nie umiem opisać – jakby ktoś wyrwał mi serce.

Od tamtej pory każde ich odwiedziny były dla mnie jak teatr. Udawali troskę, pytali o zdrowie, przynosili ciasto z Biedronki. Ale widziałam w ich oczach niecierpliwość. Czekali. Na moją śmierć.

Przez lata próbowałam z nimi rozmawiać. Prosiłam o pomoc, kiedy zachorowałam na zapalenie płuc – nikt nie miał czasu. Gdy złamałam nogę, Magda przyjechała raz, tylko po to, żeby zapytać o testament.

– Ciociu, a masz już wszystko zapisane? Bo wiesz, różnie bywa…

– Mam – odpowiedziałam wtedy chłodno. – I nie martw się, wszystko jest pod kontrolą.

Nie wiedziała, że już wtedy byłam po rozmowie z notariuszem. Zdecydowałam, że dom przepiszę na fundację pomagającą samotnym kobietom. Nie chciałam, żeby mój dom stał się nagrodą za chciwość.

Przez kolejne miesiące obserwowałam, jak rodzina coraz bardziej się ode mnie oddala. Barbara przestała dzwonić. Magda wpadała tylko wtedy, gdy potrzebowała pieniędzy na nowy samochód albo korepetycje dla dzieci. Zawsze odmawiałam. Widziałam w jej oczach złość i rozczarowanie.

Pewnego dnia, gdy leżałam w szpitalu po operacji biodra, nikt mnie nie odwiedził. Przez dwa tygodnie byłam sama. Pielęgniarka, pani Zosia, przynosiła mi herbatę i rozmawiała ze mną o życiu. To ona powiedziała mi coś, co zapamiętam do końca życia:

– Pani Halinko, rodzina to nie zawsze ci, którzy mają z nami wspólne geny. Czasem to ci, którzy są wtedy, kiedy najbardziej ich potrzebujemy.

Po powrocie do domu czułam się już zupełnie inaczej. Przestałam czekać na telefon od Barbary. Przestałam liczyć na to, że Magda przyjdzie z własnej woli. Zaczęłam żyć dla siebie. Zapisałam się na zajęcia z ceramiki w domu kultury. Poznałam tam Jadwigę i Teresę – dwie wdowy, które też zostały same. Spotykałyśmy się co tydzień, piłyśmy kawę, rozmawiałyśmy o wszystkim i o niczym.

Któregoś dnia Magda zadzwoniła niespodziewanie.

– Ciociu, musimy porozmawiać. Mama jest chora, potrzebujemy pieniędzy na leczenie.

– Przykro mi, Magdo. Nie mogę wam pomóc.

– Ale przecież masz dom! – krzyknęła przez telefon. – Po co ci on?

– To już nie wasza sprawa – odpowiedziałam spokojnie.

Po tej rozmowie wiedziałam, że zrobiłam dobrze. Nie chciałam, żeby mój dom był nagrodą za brak serca. Chciałam, żeby pomógł komuś, kto naprawdę tego potrzebuje.

Kilka miesięcy później przyszło do mnie pismo z fundacji. Podziękowali mi za darowiznę i zaprosili na spotkanie z kobietami, którym pomagam. Poszłam tam z duszą na ramieniu. Zobaczyłam młode matki z dziećmi, które uciekły od przemocy, starsze kobiety bez rodzin. Każda z nich miała w oczach wdzięczność i nadzieję.

Wróciłam do domu i po raz pierwszy od lat poczułam spokój. Wiedziałam, że zrobiłam dobrze.

Kilka tygodni później Magda i Barbara przyszły do mnie niezapowiedziane. Weszły bez pukania, jakby dom już był ich.

– Ciociu, słyszałyśmy, że przepisałaś dom na jakąś fundację! – Barbara była blada ze złości.

– Tak, to prawda – odpowiedziałam spokojnie. – Nie chciałam, żebyście czekały na moją śmierć jak na wygraną na loterii.

– Jak mogłaś?! – krzyknęła Magda. – Przecież jesteśmy rodziną!

– Rodzina to nie tylko krew – powiedziałam cicho. – Rodzina to miłość, wsparcie i obecność. Wy tego nie daliście mi od lat.

Wyszły trzaskając drzwiami. Od tamtej pory nie odezwały się ani razu.

Czasem wieczorami siadam w swoim ogrodzie i patrzę na dom, który budowałam z Andrzejem. Myślę o tym, jak bardzo można się pomylić co do ludzi. Czy rodzina naprawdę znaczy dziś tyle, co kiedyś? Czy chciwość zawsze wygrywa z miłością?

Może ktoś z Was zna podobne historie? Czy warto ufać rodzinie bezgranicznie? A może czasem trzeba postawić granicę, nawet jeśli boli?