„Kup sobie sam jedzenie i gotuj – mam dość!” – historia o tym, jak powiedziałam dość mężowi, który nigdy nie dorósł

– I co dzisiaj na obiad? – zapytał Paweł, nawet nie podnosząc wzroku znad telefonu. Siedział przy stole w kuchni, rozparty na krześle, jakby to było jego królestwo, a ja – służąca. W tej chwili poczułam, jak coś we mnie pęka. Przez lata tłumaczyłam sobie, że tak już jest, że przecież „facetom trzeba wszystko podać na tacy”, że „to normalne”, że „on dużo pracuje”. Ale tego wieczoru nie mogłam już dłużej udawać.

– Kup sobie sam jedzenie i gotuj – mam dość! – wyrzuciłam z siebie, zanim zdążyłam się zastanowić. W kuchni zapadła cisza. Paweł spojrzał na mnie z niedowierzaniem, jakbym właśnie ogłosiła koniec świata.

– Co ty wygadujesz? – zapytał z irytacją. – Przecież zawsze gotowałaś.

– Właśnie. Zawsze ja. Zawsze ja robię zakupy, gotuję, sprzątam, ogarniam dzieci, twoją matkę, twoje papiery do pracy. A ty? Ty tylko pytasz, co na obiad i czy wyprasowałam ci koszulę.

Paweł wzruszył ramionami i wrócił do telefonu. Poczułam się niewidzialna. Jakby moje słowa odbiły się od ściany i wróciły do mnie z podwójną siłą. Przez chwilę miałam ochotę przeprosić, jak zawsze. Ale tym razem nie mogłam. Coś we mnie pękło na dobre.

Pamiętam, jak zaczynaliśmy razem życie. Byliśmy młodzi, zakochani, pełni planów. Paweł był wtedy inny – czuły, opiekuńczy, potrafił zrobić śniadanie do łóżka albo zaskoczyć mnie kwiatami bez okazji. Ale potem pojawiły się dzieci, kredyt na mieszkanie, praca na dwa etaty. I nagle wszystko spadło na mnie. On „nie umiał” przewinąć dziecka, bo „się boi”, nie potrafił zrobić zakupów, bo „nie wie, co kupić”, nie gotował, bo „nie umie”. Tylko że ja też nie umiałam – nauczyłam się wszystkiego sama.

Moja mama powtarzała: „Mężczyźni są jak dzieci – trzeba im wszystko mówić”. Ale ja już nie chciałam być matką dla własnego męża.

Tego wieczoru zamknęłam się w łazience i płakałam długo. Dzieci spały, a Paweł nawet nie zapukał. Rano wstałam wcześniej niż zwykle. Zrobiłam sobie kawę i usiadłam przy stole. Paweł przyszedł do kuchni w piżamie.

– Nie zrobiłaś śniadania? – zapytał zdziwiony.

– Nie – odpowiedziałam spokojnie. – Od dziś każdy robi sobie sam.

Patrzył na mnie przez chwilę, jakby nie rozumiał słów. Potem wzruszył ramionami i wyszedł z kuchni. Przez cały dzień unikał mnie wzrokiem. Dzieci pytały: „Mamo, dlaczego tata jest taki smutny?” Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.

Wieczorem usiedliśmy razem w salonie. Paweł próbował rozmawiać:

– O co ci chodzi? Przecież wszystko było dobrze.

– Dobrze? – powtórzyłam z goryczą. – Dla ciebie może tak. Ale ja już nie daję rady. Jestem zmęczona byciem twoją matką.

Zamilkł. Przez chwilę myślałam, że coś powie, przeprosi, przytuli mnie jak dawniej. Ale on tylko wstał i wyszedł z pokoju.

Kolejne dni były jeszcze trudniejsze. Paweł zaczął kupować gotowe dania w sklepie i podgrzewać je w mikrofalówce. Dzieci były zdezorientowane – nagle musiały same przygotowywać sobie kanapki do szkoły. Moja teściowa zadzwoniła z pretensjami:

– Co ty wyprawiasz? Pawła głodzisz? On ciężko pracuje!

– A ja? Ja nie pracuję? – odpowiedziałam ostro.

– Ty jesteś kobietą! Kobieta powinna dbać o dom!

Rozłączyłam się bez słowa. Po raz pierwszy w życiu nie miałam wyrzutów sumienia.

Wieczorami leżałam w łóżku i zastanawiałam się: czy to ja jestem nienormalna? Może rzeczywiście przesadzam? Ale potem przypominałam sobie wszystkie te lata samotności w małżeństwie – noce spędzone przy gorączkujących dzieciach, święta przygotowywane w pojedynkę, awantury o skarpetki rzucone na podłogę i wieczne „nie mam czasu”.

Pewnego dnia Paweł wrócił wcześniej z pracy. Usiadł naprzeciwko mnie przy stole.

– Nie chcę tak żyć – powiedział cicho.

– Ja też nie – odpowiedziałam równie cicho.

– To co teraz?

Nie wiedziałam. Bałam się tego pytania bardziej niż samotności.

Przez kolejne tygodnie żyliśmy obok siebie jak współlokatorzy. Dzieci zaczęły zadawać coraz trudniejsze pytania. Najstarszy syn, Kuba, zapytał:

– Mamo, czy wy się rozwiedziecie?

Zamarłam. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.

W końcu Paweł zaproponował terapię dla par. Poszliśmy razem – pierwszy raz od lat rozmawialiśmy naprawdę szczerze. Usłyszałam od niego rzeczy, których nigdy bym się nie spodziewała:

– Bałem się dorosnąć. Bałem się odpowiedzialności. Ty zawsze wszystko robiłaś lepiej ode mnie…

Płakałam wtedy jak dziecko. Bo przez tyle lat byłam silna za nas dwoje.

Nie wiem jeszcze, jak to się skończy. Może nauczymy się być razem na nowo, a może każdy pójdzie swoją drogą. Ale wiem jedno: już nigdy nie pozwolę sobie odebrać własnego życia w imię „świętego spokoju”.

Czy naprawdę trzeba aż takiego kryzysu, żeby ktoś zobaczył drugiego człowieka? Dlaczego tak trudno nam postawić granicę najbliższym?