Kiedy świat się wali: Historia samotnej matki walczącej o syna

– Iwona, musisz w końcu zrozumieć, że nie możesz ciągle liczyć na innych – głos mojej matki odbijał się echem w pustym salonie. Stałam przy oknie, ściskając w dłoni kubek zimnej już herbaty. Za ścianą, w swoim pokoju, Łukasz kaszlał tak, że aż ściskało mnie w gardle.

Jeszcze rok temu nasze życie wyglądało zupełnie inaczej. Mąż, Paweł, wracał z pracy z uśmiechem, Łukasz biegał po podwórku z kolegami, a ja czułam się bezpieczna. Wszystko zmieniło się pewnego listopadowego popołudnia, kiedy lekarz spojrzał na mnie z powagą i powiedział: „Pani syn ma białaczkę”. Od tamtej chwili świat zaczął się kruszyć pod moimi stopami.

Na początku wszyscy byli blisko. Mama przynosiła rosół, teściowa dzwoniła codziennie, sąsiadka zostawiała pod drzwiami ciasto. Ale im dłużej trwała nasza walka, tym bardziej czułam się sama. Paweł coraz częściej wracał późno, tłumacząc się pracą. W końcu pewnego dnia powiedział: „Nie dam rady. Nie potrafię patrzeć na to wszystko”. Spakował walizkę i wyszedł. Łukasz spał wtedy po kolejnej chemii. Nie miałam siły płakać.

Zostałam sama z dzieckiem, które każdego dnia walczyło o oddech i z własnym strachem, który nie pozwalał mi zasnąć. Mama przychodziła coraz rzadziej. „Musisz być silna”, powtarzała, ale jej oczy unikały mojego spojrzenia. Teściowa przestała dzwonić. Sąsiadka już nie zostawiała ciasta.

Pamiętam jedną noc szczególnie wyraźnie. Łukasz miał wysoką gorączkę, nie reagował na leki. Zadzwoniłam do mamy.
– Mamo, proszę, przyjedź. Boję się.
– Iwona, jest druga w nocy! Musisz sobie radzić sama – usłyszałam w słuchawce i poczułam, jak coś we mnie pęka.

W szpitalu lekarze byli uprzejmi, ale zmęczeni. Pielęgniarka rzuciła mi kiedyś: „Niech pani nie płacze przy dziecku, ono wszystko czuje”. Ale jak nie płakać, kiedy własne dziecko patrzy na ciebie oczami pełnymi bólu i pyta: „Mamo, czy ja umrę?”

Zaczęłam zamykać się w sobie. Przestałam odbierać telefony od znajomych – ich rozmowy o wakacjach czy nowych samochodach wydawały mi się obce i okrutne. W sklepie kasjerka pytała: „Jak tam synek?”, a ja odpowiadałam automatycznie: „Lepiej”, choć wiedziałam, że to kłamstwo.

Pewnego dnia spotkałam na klatce schodowej sąsiadkę.
– Iwona, ty tak schudłaś…
– Nie mam czasu jeść – odpowiedziałam szczerze.
– Może powinnaś poszukać pomocy? – rzuciła cicho.
– A kto mi pomoże? – zapytałam z goryczą.

Wieczorami siadałam przy łóżku Łukasza i głaskałam go po głowie. Czasem budził się z płaczem.
– Mamo, dlaczego tata nie przychodzi?
– Tata jest bardzo zmęczony… – kłamałam, bo jak powiedzieć dziecku prawdę?

Wszystko zaczęło się rozmywać – dni zlewały się w jedno pasmo strachu i zmęczenia. Zaczęłam mieć pretensje do wszystkich: do mamy, że nie potrafi być matką; do Pawła, że uciekł; do Boga, że pozwolił na chorobę mojego dziecka; do siebie – że nie jestem wystarczająco silna.

Któregoś dnia zadzwoniła do mnie siostra.
– Iwona, może byś przyszła na imieniny taty? Wszyscy pytają o ciebie.
– Nie mogę zostawić Łukasza samego.
– Przesadzasz. On śpi całymi dniami po tych lekach…
Poczułam wściekłość.
– Ty nic nie rozumiesz! – krzyknęłam i rozłączyłam się.

Z czasem nauczyłam się nie prosić o pomoc. Zaczęłam robić wszystko sama: zastrzyki, zmiany opatrunków, gotowanie specjalnych posiłków. Czasem miałam wrażenie, że jestem przezroczysta – dla lekarzy byłam tylko „matką pacjenta”, dla rodziny „tą histeryczką”, dla sąsiadów „biedną Iwoną”.

Najgorsze były święta. W Wigilię siedzieliśmy z Łukaszem przy stole nakrytym dla dwóch osób. On próbował uśmiechać się przez łzy.
– Mamo, czy Mikołaj wie, gdzie teraz mieszkamy?
Przytuliłam go mocno.
– Na pewno wie…
Ale sama nie wierzyłam już w żadne cuda.

Czasem myślę o tym wszystkim i zastanawiam się: gdzie podziało się współczucie? Dlaczego ludzie odwracają wzrok od cudzej tragedii? Czy naprawdę tak trudno być obok – nawet jeśli nie można pomóc?

Dziś wiem jedno: samotność boli bardziej niż choroba. Ale czy to znaczy, że powinnam przestać wierzyć w ludzi? Czy ktoś jeszcze pamięta o tych, którzy walczą w ciszy swoich czterech ścian?