Gdybyś nie rozpieściła swojej córki, wciąż bylibyście razem – historia matki, która straciła rodzinę przez nadmierną pobłażliwość
– Znowu wróciłaś po północy, Zosia! – głos mojego syna, Piotra, drżał z bezsilności. Stałam w kuchni, udając, że zmywam naczynia, ale każde słowo wbijało się we mnie jak szpilka. Zosia, moja wnuczka, miała dopiero szesnaście lat, a już zachowywała się tak, jakby świat należał do niej.
– Tato, przestań mnie kontrolować! – krzyknęła z irytacją, rzucając plecak na podłogę. – Mama mówiła, że mam prawo do własnych decyzji!
Spojrzałam na moją synową, Martę. Siedziała na kanapie z telefonem w ręku i nawet nie podniosła wzroku. Od początku ich małżeństwa wiedziałam, że Marta jest inna. Nowoczesna. Wszystko tłumaczyła psychologią dziecięcą i „pozytywną dyscypliną”. Nie wolno było podnosić głosu na dziecko, nie wolno było karać, nie wolno było nawet zwracać uwagi. „Dziecko samo się nauczy”, powtarzała.
Na początku próbowałam się nie wtrącać. To nie moja rola – powtarzałam sobie. Ale kiedy Zosia zaczęła wracać do domu coraz później, przynosić złe oceny i traktować wszystkich z pogardą, nie mogłam już milczeć.
– Marta, może powinnaś z nią porozmawiać? – zaproponowałam pewnego wieczoru. – Zosia potrzebuje granic.
Marta spojrzała na mnie chłodno:
– Pani Halino, czasy się zmieniły. Dzieci trzeba wspierać, a nie ograniczać. Zosia musi sama odkryć świat.
Piotr patrzył na nas obie bezradnie. Widziałam w jego oczach zmęczenie i żal. Pracował po godzinach, żeby zapewnić rodzinie wszystko, a w domu czuł się jak intruz.
Zosia coraz częściej znikała z domu na całe noce. Pewnego dnia wróciła pijana. Piotr wybuchł:
– To już przesada! Musimy coś z tym zrobić!
Marta stanęła w jej obronie:
– To tylko młodzieńcze wybryki! Każdy przez to przechodził.
– Ja przez to nie przechodziłem! – krzyknął Piotr.
Wtedy pierwszy raz zobaczyłam łzy w jego oczach.
Zaczęli się kłócić coraz częściej. O wszystko: o szkołę Zosi, o jej znajomych, o pieniądze. Piotr chciał postawić granice, Marta – jeszcze bardziej je rozmywała.
Pewnego dnia Piotr spakował walizkę i wyszedł bez słowa. Zosia nawet nie zauważyła jego nieobecności przez kilka dni. Marta zamknęła się w sobie. Przestała gotować obiady, przestała rozmawiać ze mną i z córką.
Zostałam sama z tym wszystkim. Patrzyłam na Zosię – coraz bardziej zagubioną, coraz bardziej agresywną. Próbowałam z nią rozmawiać:
– Kochanie, może porozmawiasz z tatą? On cię bardzo kocha.
– Dziadku już nie ma! – rzuciła mi w twarz. – I dobrze! Przynajmniej nikt mnie nie kontroluje!
Serce mi pękało.
Po kilku miesiącach Piotr wrócił tylko po to, żeby zabrać resztę rzeczy. Był cieniem człowieka, którym kiedyś był. Marta podpisała papiery rozwodowe bez słowa sprzeciwu.
Zosia zaczęła opuszczać lekcje. W końcu wyrzucili ją ze szkoły za złe zachowanie i wagary. Marta próbowała ją bronić przed wszystkimi – przed nauczycielami, przed sąsiadami, nawet przed mną.
– To wy wszyscy jesteście winni! – krzyczała pewnego dnia do mnie. – Gdybyście nie byli tacy staroświeccy!
A ja czułam tylko pustkę i żal.
Czasem zastanawiam się: czy to naprawdę nowoczesne wychowanie? Czy pozwalanie dziecku na wszystko to miłość? Czy może to strach przed byciem nielubianym przez własne dziecko?
Dziś siedzę sama w pustym mieszkaniu. Piotr mieszka gdzie indziej, Marta zamknęła się w swoim świecie, a Zosia… Czasem widzę ją na mieście z grupą znajomych. Nie poznaję jej już.
Czy gdybyśmy wszyscy byli bardziej stanowczy – albo bardziej wyrozumiali – wszystko potoczyłoby się inaczej? Czy można kochać dziecko za bardzo?
Może to właśnie jest największy dramat naszych czasów: że chcąc dać dziecku wolność, odbieramy mu poczucie bezpieczeństwa.
A wy? Co byście zrobili na moim miejscu?