Dom, który miał być szczęściem: Jak żona zamieniła moje życie w piekło po tym, jak mama oddała nam mieszkanie

– To twoja matka znowu dzwoniła? – zapytała Agnieszka z wyraźną irytacją w głosie, kiedy tylko odłożyłem telefon. Stała w kuchni, opierając się o blat, z założonymi rękami i spojrzeniem, które już dawno przestało być czułe. – Tak, pytała tylko, czy wszystko w porządku – odpowiedziałem cicho, próbując nie prowokować kolejnej kłótni. Ale wiedziałem już, że to nieuniknione. Od kilku miesięcy każda rozmowa kończyła się awanturą.

Nigdy nie byłem bogaty. Nie nosiłem modnych marek ani nie jeździłem nowym samochodem. Wychowałem się w zwykłej robotniczej rodzinie w Radomiu. Tata zmarł, gdy byłem jeszcze nastolatkiem, i od tamtej pory mama ciągnęła nas oboje – mnie i moją młodszą siostrę – jak tylko mogła. Pracowała na dwie zmiany w szwalni, a potem jeszcze dorabiała sprzątaniem. Zawsze powtarzała: „Dom to podstawa. Musisz mieć swoje miejsce na ziemi”.

Kiedy poznałem Agnieszkę, wydawało mi się, że los w końcu się do mnie uśmiechnął. Była piękna, pewna siebie, miała plany na przyszłość. Zakochałem się po uszy. Mama od razu ją polubiła – przynajmniej tak mi się wydawało. Po roku zaręczyliśmy się, a potem zaczęliśmy rozmawiać o wspólnym mieszkaniu. Wtedy mama podjęła decyzję: „Oddam wam mieszkanie. Ja przeniosę się do siostry na wieś. Wy młodzi musicie mieć start”.

Pamiętam dzień przeprowadzki – mama płakała, ale mówiła, że to łzy szczęścia. Agnieszka była zachwycona: „W końcu będziemy mieli coś swojego!”. Przez chwilę naprawdę wierzyłem, że wszystko się ułoży.

Ale już kilka tygodni po ślubie zaczęły się zmiany. Agnieszka coraz częściej narzekała: „To mieszkanie jest za małe”, „Twoja matka zostawiła tu same graty”, „Czemu nie możemy mieć nowej kuchni?”. Próbowałem tłumaczyć, że nie stać nas na remonty, że przecież mamy dach nad głową dzięki mamie. Ale ona tylko przewracała oczami.

Z czasem zaczęła mnie poniżać przy znajomych: „Mój mąż to taki nieudacznik, nawet porządnej pracy nie potrafi znaleźć”. Bolało mnie to strasznie. Pracowałem jako magazynier w hurtowni budowlanej – nie była to praca marzeń, ale dawała nam stabilność. Agnieszka jednak ciągle porównywała mnie do swoich koleżanek i ich mężów: „Zobacz na Kasię – jej mąż kupił jej samochód! A ty co? Nawet na wakacje nas nie stać!”.

Najgorsze zaczęło się, gdy mama zachorowała. Potrzebowała pomocy – czasem musiałem jechać do niej na wieś, zawieźć zakupy albo pomóc w domu. Agnieszka była wściekła: „Twoja matka znowu cię wykorzystuje! A ja? Kto mi pomoże?”. Próbowałem tłumaczyć, że mama nie ma nikogo poza mną, ale ona nie chciała słuchać.

Pewnego dnia wróciłem wcześniej z pracy i usłyszałem rozmowę Agnieszki z jej przyjaciółką przez telefon:
– On jest taki żałosny… Gdyby nie to mieszkanie od jego matki, już dawno bym go zostawiła! Ale przynajmniej mam gdzie mieszkać.

Zamarłem. Poczułem się jakby ktoś wylał na mnie kubeł lodowatej wody. Przez chwilę miałem nadzieję, że źle usłyszałem. Ale potem przyszły kolejne dni i kolejne sytuacje – coraz więcej kłamstw, pretensji i chłodu.

Zacząłem zauważać rzeczy, których wcześniej nie widziałem albo nie chciałem widzieć: jej pogardliwe spojrzenia, unikanie rozmów o przyszłości, coraz częstsze wyjścia „do koleżanek”, coraz mniej wspólnych chwil. Czułem się coraz bardziej samotny we własnym domu.

Kiedy powiedziałem mamie o naszych problemach, rozpłakała się: „Synku… Ja chciałam dla ciebie dobrze. Myślałam, że będziecie szczęśliwi”.

Agnieszka zaczęła naciskać na sprzedaż mieszkania: „Sprzedajmy je i kupmy coś większego! Albo wyjedźmy do Warszawy!”. Wiedziałem jednak, że jeśli sprzedamy to mieszkanie, mama zostanie bez niczego – a ja stracę ostatnią rzecz po ojcu.

W końcu doszło do poważnej kłótni:
– Masz do wyboru: albo twoja matka i to mieszkanie, albo ja! – krzyczała Agnieszka.
– To nie jest wybór! – odpowiedziałem z rozpaczą. – Ty wiedziałaś od początku, jak wygląda moja sytuacja!
– Mam już tego dosyć! – rzuciła kluczami na stół i wyszła.

Siedziałem wtedy sam w pustym mieszkaniu i czułem się jak najgorszy przegrany. Wszystko, co budowałem przez lata – zaufanie do ludzi, poczucie bezpieczeństwa – rozsypało się w pył.

Przez kolejne tygodnie próbowałem ratować nasze małżeństwo. Proponowałem terapię, rozmowy, kompromisy. Agnieszka jednak coraz bardziej oddalała się ode mnie. W końcu pewnego dnia wróciłem do domu i zobaczyłem pustą szafę – zabrała swoje rzeczy i zostawiła tylko kartkę: „Nie potrafię tak żyć”.

Długo nie mogłem dojść do siebie. Mama próbowała mnie pocieszać przez telefon: „Synku, dom to tylko ściany. Najważniejsze jest serce”. Ale ja czułem tylko pustkę i żal – do siebie za naiwność i do niej za to wszystko.

Dziś mieszkam sam w tym samym mieszkaniu. Czasem odwiedza mnie mama albo siostra z dziećmi. Patrzę na te ściany i zastanawiam się: czy dom naprawdę może dać szczęście? Czy można zaufać drugiemu człowiekowi po takim rozczarowaniu? Może to ja byłem ślepy? Może powinienem był wcześniej dostrzec sygnały?

Czasami pytam siebie: czy warto było poświęcić wszystko dla kogoś, kto nigdy nie docenił tego wysiłku? Co wy byście zrobili na moim miejscu?