Ciężar miłości: Kiedy pomoc staje się przekleństwem

– Michał, proszę cię, nie wychodź dzisiaj. – Mój głos drży, choć staram się brzmieć stanowczo. Stoję w progu kuchni, ściskając w dłoni kubek z zimną już herbatą. Syn nawet nie patrzy w moją stronę, tylko nerwowo szuka kluczy.

– Mamo, mam trzydzieści dwa lata. Przestań mnie kontrolować! – rzuca przez zaciśnięte zęby. W jego oczach widzę zmęczenie i coś jeszcze – może pogardę? Może żal?

Wiem, że przesadzam. Wiem to od lat. Ale odkąd Michał wrócił do domu po rozstaniu z Magdą i stracie pracy, nie potrafię przestać się o niego martwić. Każda jego nieobecność, każdy dłuższy spacer po zmroku to dla mnie powód do paniki. Zbyt dobrze pamiętam tamten telefon ze szpitala sprzed dwóch lat: „Pani syn miał wypadek. Jest przytomny, ale…”

Od tamtej pory nie umiem spać spokojnie. Każdy dźwięk na klatce schodowej sprawia, że serce podchodzi mi do gardła. Michał wrócił wtedy do domu na kilka tygodni rekonwalescencji – został na dwa lata. Najpierw tłumaczył się nogą w gipsie, potem depresją, potem „trudnym rynkiem pracy”.

– Michał, ja tylko…

– Wiem, chcesz dobrze! Ale ja się duszę! – przerywa mi i trzaska drzwiami.

Zostaję sama w kuchni. Słyszę jeszcze jego kroki na schodach, potem cisza. Odkładam kubek na blat i opieram się o zimną ścianę. Czuję łzy pod powiekami, ale nie pozwalam im spłynąć. Nie teraz.

Wszystko zaczęło się niewinnie. Michał zawsze był wrażliwy, trochę zamknięty w sobie. Po śmierci ojca zamknął się jeszcze bardziej. Miał wtedy siedemnaście lat – ja trzydzieści dziewięć i świat na głowie. Pracowałam w szkole jako polonistka, wieczorami dorabiałam korepetycjami. Michał był moim oczkiem w głowie – jedynym dzieckiem, całym światem.

Pamiętam, jak kiedyś powiedział: „Mamo, ty zawsze wszystko za mnie robisz”. Wtedy się śmiałam. Dziś te słowa brzmią jak wyrok.

Telefon dzwoni nagle, wyrywając mnie z zamyślenia. To moja siostra, Basia.

– Znowu się pokłóciliście? – pyta bez przywitania.

– Skąd wiesz?

– Słychać cię przez ścianę…

Mieszkamy drzwi w drzwi od ponad dwudziestu lat. Basia zawsze była tą „twardszą” z nas dwóch – szybciej wyszła za mąż, szybciej się rozwiodła, szybciej nauczyła się żyć sama.

– Musisz go puścić – mówi cicho. – On się nigdy nie nauczy żyć, jeśli będziesz go trzymać pod kloszem.

– Łatwo ci mówić…

– Nie jest łatwo. Ale ja już swoje przeszłam z Olkiem. Pamiętasz? Też chciałam go chronić przed wszystkim. Skończyło się tym, że przestał ze mną rozmawiać na dwa lata.

Wiem, że Basia ma rację. Ale jak pozwolić dziecku – nawet dorosłemu – żeby upadło? Jak patrzeć na jego ból i nie reagować?

Wieczorem Michał wraca późno. Słyszę jego ciche kroki na korytarzu i szelest kurtki zdejmowanej w przedpokoju. Udaję, że śpię, ale on zagląda do mojego pokoju.

– Mamo…

Nie odpowiadam od razu. W końcu odwracam się do niego.

– Przepraszam – mówi cicho. – Wiem, że ci ciężko.

Chciałabym go przytulić jak kiedyś, gdy był mały i bał się burzy. Ale on już nie jest dzieckiem.

– Michał… Ja też przepraszam.

Siada na brzegu łóżka.

– Dostałem dziś propozycję pracy w magazynie pod Warszawą – rzuca nagle.

Serce mi zamiera.

– Chcesz wyjechać?

Wzrusza ramionami.

– Nie wiem… Może powinienem spróbować samodzielności.

Czuję dumę i strach jednocześnie. Przez chwilę milczymy.

– Boisz się? – pyta nagle.

– Tak – odpowiadam szczerze. – Ale bardziej boję się tego, że zostaniesz tu na zawsze i będziesz nieszczęśliwy.

Uśmiecha się smutno.

– Może oboje musimy nauczyć się żyć osobno.

Następnego dnia Michał wyjeżdża na rozmowę kwalifikacyjną. Cały dzień chodzę po mieszkaniu jak struta. Przeglądam stare zdjęcia: Michał z pierwszym rowerem, Michał na studniówce, Michał z Magdą nad morzem…

Wieczorem dzwoni telefon.

– Mamo… Przyjęli mnie.

Cisza po drugiej stronie jest długa i ciężka.

– Gratuluję – mówię w końcu przez ściśnięte gardło.

Przez kolejne dni pakujemy jego rzeczy razem. Basia przychodzi pomóc; przynosi ciasto drożdżowe i herbatę malinową.

– Zobaczysz, będzie dobrze – szepcze mi do ucha.

Ale ja nie jestem tego taka pewna.

Ostatniej nocy Michał siada ze mną przy stole.

– Mamo… Dziękuję za wszystko. Wiem, że czasem przesadzałaś… Ale wiem też, że robiłaś to z miłości.

Patrzę na niego przez łzy.

– Obiecaj mi tylko jedno: jeśli będzie ci źle…

– Zadzwonię – przerywa mi z uśmiechem.

Rano wychodzi z walizką i plecakiem. Stoję w oknie i patrzę, jak znika za rogiem ulicy. Czuję ulgę i pustkę jednocześnie.

Wieczorem siadam sama przy stole. W kuchni pachnie jeszcze jego ulubioną kawą. Myślę o wszystkich latach spędzonych na próbach ochrony go przed światem – i przed samym sobą.

Czy naprawdę można kochać za bardzo? Czy czasem nasza troska nie staje się dla bliskich ciężarem nie do uniesienia?

A może prawdziwa miłość to umiejętność puszczenia wolno?