Zabieram klucze do swojego mieszkania. Nie dostaniesz ode mnie ani grosza, mamo…
Zabieram klucze do swojego mieszkania. Nie dostaniesz ode mnie ani grosza więcej, mamo… Powtarzam to w myślach jak mantrę, ściskając w dłoni zimny metal. W przedpokoju jeszcze czuć zapach jej perfum, tej słodkiej, duszącej nuty, którą zawsze zostawia po sobie jak ślad. Stoi naprzeciwko mnie, z rękami skrzyżowanymi na piersi, patrzy tym wzrokiem, który wbija się głębiej niż najostrzejszy nóż.
– Weronika, nie możesz mnie tak zostawić. Przecież jestem twoją matką! – Jej głos drży, ale wiem, że to tylko gra. Znam ją na wylot. Zawsze potrafiła wywołać we mnie poczucie winy.
– Mamo, nie chcę już tego słuchać. Mam dość. – Moje słowa brzmią obco nawet dla mnie. Jeszcze nigdy nie byłam tak stanowcza.
– A kto ci pomógł, kiedy byłaś mała? Kto cię karmił, prał twoje rzeczy? – Jej oczy błyszczą gniewem i rozczarowaniem.
– Ty? Pomagałaś mi? – Śmieję się gorzko. – Pomagałaś sobie moim kosztem. Wykorzystywałaś mnie przez całe życie.
Cisza. Tylko zegar na ścianie tyka nieubłaganie. W końcu odwracam się i wychodzę. Trzęsą mi się ręce, ale nie pozwolę sobie na łzy. Nie teraz.
Na klatce schodowej oddycham głęboko. Przez chwilę mam wrażenie, że zaraz się przewrócę. Ale muszę iść dalej. Dziś zaczynam nowe życie.
Wychodzę na ulicę, gdzie miasto tętni życiem. Spieszę się do klubu sportowego – to jedyne miejsce, gdzie czuję się wolna. Tam nikt mnie nie ocenia, nie wypomina błędów. Tam jestem tylko Weroniką, nie czyjąś córką.
Światła na przejściu dla pieszych uparcie nie chcą się zmienić. Rozglądam się nerwowo, bo już jestem spóźniona na trening. Między samochodami powstaje luka – myślę, że zdążę. Rzucam się na drugą stronę.
W tym momencie zza zakrętu wyłania się samochód. Kierowca hamuje z piskiem opon, ale jest już za późno. Czuję uderzenie, a potem wszystko staje się rozmazane.
Budzi mnie szpitalna biel i zapach środków dezynfekujących. Przez chwilę nie wiem, gdzie jestem. Potem dociera do mnie ból – przeszywający, wszechogarniający.
– Weronika? – Słyszę znajomy głos. To Krzysztof, mój dawny przyjaciel ze studiów. Stoi przy łóżku z bukietem polnych kwiatów.
– Co ty tu robisz? – szepczę słabo.
– Byłem świadkiem wypadku… Zabrałem cię do szpitala. Lekarze mówią, że miałaś dużo szczęścia.
Patrzę na niego z wdzięcznością i nagle wszystko wraca – matka, kłótnia, klucze w dłoni…
– Krzysiek… Ja już nie mogę wrócić do domu. Nie chcę jej widzieć.
– Wiem – mówi cicho. – Ale ona tu była. Przychodziła codziennie przez pierwsze dwa dni.
Odwracam wzrok do okna. Czuję narastającą złość i żal. Dlaczego zawsze wraca wtedy, gdy jestem najsłabsza?
Przez kolejne dni leżę w szpitalu i rozmyślam o wszystkim, co wydarzyło się przez ostatnie lata. O tym, jak matka kontrolowała każdy mój krok – z kim się spotykam, gdzie pracuję, ile zarabiam. O tym, jak zabierała mi pieniądze pod pretekstem „pomocy rodzinie”, a potem wydawała je na swoje zachcianki.
Pamiętam wieczory, kiedy wracałam do domu po pracy i znajdowałam ją płaczącą w kuchni – zawsze miała nowy powód do narzekań: rachunki za prąd, niesprawny samochód, samotność… A ja zawsze dawałam się wciągnąć w tę grę.
Teraz leżę tutaj i czuję ulgę. Po raz pierwszy od dawna nikt niczego ode mnie nie chce.
Krzysztof odwiedza mnie codziennie. Przynosi kawę z pobliskiej kawiarni i opowiada zabawne historie ze swojego życia. Dzięki niemu zaczynam wierzyć, że mogę być szczęśliwa bez matki.
Pewnego dnia przychodzi pielęgniarka z wiadomością:
– Ma pani gościa…
Czuję zimny dreszcz na plecach. To ona.
Wchodzi powoli do sali, ubrana w swój najlepszy płaszcz. Siada na krześle obok łóżka i patrzy na mnie długo.
– Weronika… Ja tylko chciałam ci pomóc…
Nie odpowiadam. Patrzę w sufit i liczę oddechy.
– Wiem, że byłam trudna… Ale jesteś moją córką…
– Mamo – przerywam jej cicho – ja już nie chcę tego słuchać. Potrzebuję spokoju.
Wstaje powoli i wychodzi bez słowa. Tym razem nie czuję ulgi ani satysfakcji. Czuję pustkę.
Po wyjściu ze szpitala Krzysztof pomaga mi wrócić do mieszkania. Klucze wciąż leżą tam, gdzie je zostawiłam – na półce przy drzwiach.
Wieczorem siedzimy razem przy kuchennym stole.
– Co teraz zrobisz? – pyta Krzysiek.
Patrzę na niego długo.
– Chcę zacząć żyć po swojemu… Ale boję się tej wolności.
Uśmiecha się smutno.
– Każdy się boi na początku.
Zasypiam tej nocy pierwszy raz od dawna spokojnie.
Czasem myślę o matce – czy naprawdę była taka zła? Czy może po prostu nie umiała kochać inaczej? Czy kiedykolwiek będę potrafiła jej wybaczyć?
Może każdy z nas nosi swoje rany i tylko od nas zależy, czy pozwolimy im się zagoić…