Trzy miłości mojego życia: Opowieść o stracie, nadziei i przebaczeniu

— Nie możesz tak po prostu odejść, Robert! — mój głos drżał, a dłonie ściskały kubek z herbatą tak mocno, że aż bolały mnie palce. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie w naszej kuchni na warszawskim Mokotowie, a światło z ulicy rozlewało się po blacie stołu. Robert patrzył na mnie z tym swoim chłodnym spokojem, który zawsze mnie fascynował i jednocześnie przerażał.

— Próbowałem, Józefie. Naprawdę próbowałem — odpowiedział cicho. — Ale nie mogę już dłużej udawać, że wszystko jest w porządku.

Wtedy poczułem, jakby ktoś wyrwał mi serce. Przez trzy lata byliśmy razem – dzieliliśmy mieszkanie, plany na przyszłość, nawet psa, którego nazwaliśmy Burek. Robert był moją pierwszą miłością, pierwszym człowiekiem, któremu pozwoliłem zobaczyć swoje prawdziwe ja. Pamiętam, jak poznaliśmy się na uczelni – on studiował architekturę, ja psychologię. Był pewny siebie, zabawny, miał w sobie coś magnetycznego. To on pierwszy mnie pocałował, to on pierwszy powiedział „kocham cię”.

Ale potem przyszła codzienność. Praca, rachunki, zmęczenie. Coraz częściej kłóciliśmy się o drobiazgi – kto wyniesie śmieci, kto zapomni kupić mleko. Robert zamykał się w sobie, ja próbowałem go ratować rozmowami i wspólnymi wyjazdami. W końcu przestał wracać na noc. Kiedy powiedział mi, że odchodzi do kogoś innego, poczułem się zdradzony i upokorzony.

Przez kilka miesięcy nie potrafiłem się pozbierać. Chodziłem do pracy jak automat, wracałem do pustego mieszkania i płakałem w poduszkę. Moi rodzice nie rozumieli, dlaczego tak cierpię – dla nich miłość dwóch mężczyzn była czymś obcym i niewygodnym tematem. Mama próbowała mnie pocieszać: „Jeszcze znajdziesz kogoś odpowiedniego”, ale czułem tylko pustkę.

Wtedy pojawiła się Natalia. Poznaliśmy się przypadkiem na spotkaniu znajomych. Miała rude włosy i śmiała się tak głośno, że wszyscy się za nią oglądali. Była zupełnie inna niż Robert – spontaniczna, szalona, pełna życia. Zaczęliśmy się spotykać bez żadnych oczekiwań. To ona nauczyła mnie znów się śmiać. Jeździliśmy razem nad morze, chodziliśmy na koncerty do Stodoły i całowaliśmy się na środku ulicy.

Ale z czasem okazało się, że nasze światy są zbyt różne. Ja chciałem stabilizacji, ona ciągle szukała nowych wrażeń. Pewnego dnia powiedziała mi prosto w oczy:

— Józek, ty chcesz domu i dzieci, a ja chcę podróżować po świecie. Nie mogę ci tego dać.

Rozstaliśmy się w zgodzie, ale bolało mnie to bardziej niż chciałem przyznać. Znowu zostałem sam – tym razem z poczuciem winy i pytaniem: czy to ze mną jest coś nie tak?

Przez długi czas unikałem ludzi. Skupiłem się na pracy w poradni psychologicznej na Ochocie. Pomagałem innym radzić sobie z bólem i stratą, a sam nie potrafiłem uleczyć własnego serca. W weekendy odwiedzałem rodziców w małym domu pod Warszawą. Ojciec coraz częściej pytał:

— Kiedy w końcu przyprowadzisz do nas jakąś dziewczynę?

Nie miałem siły tłumaczyć mu po raz setny, że nie jestem taki jak on by chciał.

I wtedy poznałem Zofię. Przyszła do poradni jako klientka – była po rozwodzie, samotna matka dwójki dzieci. Od razu poczułem między nami jakąś nić porozumienia. Po kilku miesiącach terapii zaprosiła mnie na kawę. Rozmawialiśmy godzinami o wszystkim – o literaturze, muzyce, dzieciństwie w PRL-u. Zofia była ciepła i mądra. Miała za sobą wiele trudnych doświadczeń, ale nie straciła wiary w ludzi.

Zakochałem się w niej powoli i ostrożnie. Bałem się znów zaufać komuś bezgranicznie. Ale Zofia była cierpliwa – pozwoliła mi być sobą, nie oczekiwała cudów. Poznałem jej dzieci – Michała i Hanię – i pokochałem ich jak własne.

Wydawało mi się, że tym razem wszystko będzie dobrze. Zaczęliśmy planować wspólną przyszłość – kupno mieszkania na Ursynowie, wakacje nad Bałtykiem. Ale życie znów postanowiło mnie zaskoczyć.

Pewnego dnia Zofia przyszła do mnie zapłakana.

— Józek… muszę ci coś powiedzieć…

Okazało się, że jej były mąż chce wrócić do rodziny i dzieci bardzo tego pragną. Zofia była rozdarta między lojalnością wobec mnie a miłością do swoich dzieci.

— Nie chcę cię ranić — mówiła przez łzy — ale nie mogę być szczęśliwa kosztem ich szczęścia.

Zrozumiałem ją… ale serce pękło mi po raz trzeci.

Dziś siedzę sam przy kuchennym stole i patrzę przez okno na szare warszawskie ulice. Czasem myślę o Robercie – czy jest szczęśliwy? Czy Natalia znalazła swoje miejsce na świecie? Czy Zofia odnalazła spokój?

Trzy wielkie miłości mojego życia – każda inna, każda piękna i bolesna zarazem. Każda nauczyła mnie czegoś ważnego: że kochać to znaczy pozwolić odejść; że czasem trzeba wybaczyć nie tylko innym, ale przede wszystkim sobie; że nawet największy ból kiedyś przemija.

Czy warto było kochać mimo wszystko? Czy lepiej cierpieć po stracie niż nigdy nie zaznać prawdziwej bliskości? Może właśnie w tych chwilach bólu kryje się sens naszego istnienia…