Szare oczy Nadii: O żałobie, rodzinnych ranach i nowym początku

– Mamo, nie możesz tak dalej żyć! – głos mojego syna, Piotra, odbijał się echem od ścian kuchni. Stał naprzeciwko mnie, zaciśnięte pięści ukryte w kieszeniach kurtki. – Od śmierci taty zamknęłaś się w sobie. Kuba się martwi.

Zacisnęłam dłonie na kubku herbaty. Parujący napar pachniał malinami, ale nie czułam smaku. Od śmierci Andrzeja wszystko straciło barwy i zapachy. Nawet głos Piotra był jakby zza szyby.

– Daj mi spokój, Piotrze – wyszeptałam. – Każdy przeżywa żałobę inaczej.

– Ale ty nie żyjesz, mamo. Tylko trwasz – odpowiedział cicho.

Nie odpowiedziałam. Wpatrywałam się w okno, za którym padał śnieg. Był luty, trzeci miesiąc bez Andrzeja. Trzeci miesiąc ciszy.

Kilka dni później zadzwonił dzwonek do drzwi. Otworzyłam niechętnie, spodziewając się listonosza albo sąsiadki. Zamiast tego w progu stał mój wnuk Kuba, z szerokim uśmiechem i kartonowym pudłem w rękach.

– Babciu! Mam dla ciebie niespodziankę!

Zanim zdążyłam zaprotestować, z pudła wyskoczyła mała, kudłata kulka. Szczeniak o wielkich, szarych oczach i łapach za dużych do swojego ciała. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie – ja i to maleństwo – a potem piesek podszedł i polizał mnie po dłoni.

– Nazwałem ją Nadia – powiedział Kuba z dumą. – Będzie ci raźniej.

Chciałam zaprotestować. Chciałam powiedzieć „nie”, że nie dam rady, że nie mam siły, że nie chcę żadnych zmian. Ale spojrzałam w te szare oczy i coś we mnie pękło.

Nadia została.

Pierwsze dni były trudne. Szczeniak był wszędzie – gryzł kapcie, sikał na dywan, szczekał na własne odbicie w lustrze. Czułam się przytłoczona. Piotr przyjeżdżał codziennie, by sprawdzić, czy sobie radzę.

– Mamo, może oddamy ją komuś? – zaproponował któregoś wieczoru. – Wiem, że to trudne…

Ale wtedy Nadia położyła łeb na moim kolanie i spojrzała na mnie tymi swoimi oczami pełnymi ufności. Pogłaskałam ją odruchowo.

– Nie – powiedziałam stanowczo. – Zostaje.

Piotr westchnął ciężko i wyszedł bez słowa.

Z czasem zaczęłam dostrzegać zmiany w sobie. Musiałam wstawać rano, by wyprowadzić Nadię na spacer. Musiałam gotować jej jedzenie, sprzątać po niej, bawić się z nią. Zaczęłam rozmawiać z sąsiadami w parku, wymieniać się radami o psach. Po raz pierwszy od miesięcy poczułam coś na kształt radości.

Ale nie wszyscy byli zadowoleni z tej zmiany.

Pewnego popołudnia przyszła do mnie moja synowa, Marta. Zawsze była chłodna i zdystansowana, ale tego dnia jej twarz była napięta jak struna.

– Pani Haniu – zaczęła oficjalnie, jak zawsze. – Kuba spędza u pani za dużo czasu. Zaniedbuje szkołę przez tego psa.

– Marta, Nadia to tylko szczeniak…

– To nie chodzi o psa! – przerwała mi ostro. – Chodzi o to, że Piotr martwi się o panią bardziej niż o naszą rodzinę! Od śmierci pana Andrzeja wszystko się zmieniło!

Zamilkłam. Wiedziałam, że Marta ma rację – od śmierci męża cała rodzina była jak rozbita łódź na wzburzonym morzu. Każdy próbował ratować się na własną rękę.

Wieczorem zadzwonił Piotr.

– Mamo… Marta jest zmęczona. Ja też jestem zmęczony. Nie wiem już, jak ci pomóc.

Chciałam mu powiedzieć, że nie potrzebuję pomocy. Ale czy to była prawda?

Nadia rosła szybko. Stała się moją towarzyszką codzienności – spała przy moich stopach, czekała pod drzwiami łazienki, merdała ogonem na mój widok. Zaczęłam pisać pamiętnik o naszych wspólnych dniach. Czułam się mniej samotna.

Jednak pewnej nocy obudził mnie hałas na klatce schodowej. Ktoś szarpał się z zamkiem do mojego mieszkania. Serce waliło mi jak młotem. Nadia szczekała przeraźliwie.

To był Kuba.

– Babciu… mogę zostać u ciebie? – zapytał cicho, ocierając łzy rękawem bluzy.

Przytuliłam go mocno.

– Co się stało?

– Mama i tata się kłócą… przez ciebie… przez psa… przez wszystko…

Poczułam ciężar winy spadający na moje barki. Czy naprawdę byłam powodem ich kłótni? Czy moja żałoba rozbiła rodzinę?

Przez kolejne dni atmosfera była napięta jak nigdy dotąd. Marta przestała odbierać moje telefony. Piotr przyjeżdżał tylko po Kubę i wychodził bez słowa.

Zaczęłam rozważać oddanie Nadii do schroniska. Myśl o tym bolała mnie bardziej niż mogłam przypuszczać.

Pewnego ranka usiadłam przy stole z kartką papieru i zaczęłam pisać list do Piotra:

„Synu,
Nie chciałam być ciężarem dla waszej rodziny. Wiem, że moja żałoba was raniła i rani nadal. Nadia dała mi nadzieję na nowy początek, ale jeśli jej obecność niszczy wasz spokój… oddam ją.”

Nie miałam siły dokończyć listu.

Tego samego dnia przyszli Piotr i Marta razem z Kubą.

– Mamo – zaczął Piotr niepewnie – musimy porozmawiać.

Usiedliśmy przy stole w milczeniu. Nadia położyła się pod moimi nogami.

– Przepraszam cię – powiedziała Marta nagle, ściszonym głosem. – Byłam niesprawiedliwa. Po prostu… boję się, że stracimy Kubę tak samo jak ty straciłaś Andrzeja.

Spojrzałam na nią ze zdumieniem. W jej oczach zobaczyłam łzy.

– Nie chcę nikogo tracić – wyszeptałam.

Kuba objął mnie ramieniem.

– Babciu… Nadia jest częścią naszej rodziny. Tak samo jak ty.

Wtedy po raz pierwszy od miesięcy poczułam ulgę. Może nie wszystko da się naprawić od razu, ale można próbować budować od nowa.

Dziś Nadia śpi obok mnie na kanapie, a ja piszę te słowa z nadzieją w sercu. Żałoba nigdy nie znika całkiem, ale można nauczyć się z nią żyć – zwłaszcza gdy ma się obok kogoś wiernego i kochającego bezwarunkowo.

Czy jedno małe stworzenie może naprawdę uleczyć stare rany? A może to my sami musimy pozwolić sobie na nowy początek?