Prośba serca: szczęście na przekór wszystkiemu
– Anna, ile ty już masz lat? – głos ciotki Zofii rozbrzmiał w kuchni jak dzwon na pogrzebie. – Trzydzieści dwa. – odpowiedziałam cicho, nie odrywając wzroku od obranej marchewki. – I co dalej? Tak będziesz siedzieć w tym domu do końca życia? – dodała, a jej spojrzenie było cięższe niż żeliwna patelnia na piecu.
Wiedziałam, że to pytanie padnie. Padało co niedzielę, odkąd pamiętam. Moje siostry – Basia i Marysia – już dawno wyfrunęły z gniazda. Basia mieszkała w Poznaniu, Marysia w Rzeszowie. Obie miały dzieci, mężów, domy pełne śmiechu i krzyku. A ja? Ja zostałam w Kamionce, w starym domu po rodzicach, gdzie echo odbijało się od pustych ścian.
Sąsiedzi już dawno postawili na mnie krzyżyk. „Komu taka potrzebna?” – szeptali za płotem. „Za stara na dzieci, za młoda na wdowę.” Nawet ksiądz proboszcz podczas kolędy rzucił kiedyś: „Pani Aniu, może czas pomyśleć o jakimś kółku różańcowym?”
Czułam się jakby życie przeszło obok mnie. Każdego dnia patrzyłam przez okno na drogę prowadzącą do lasu i wyobrażałam sobie, że ktoś kiedyś nią przyjdzie – ktoś dla mnie. Ale lata mijały, a ja coraz częściej łapałam się na tym, że przestaję wierzyć w cuda.
Pewnego wieczoru, gdy wracałam z pola, zobaczyłam przy drodze samochód z otwartą maską. Obok stał mężczyzna w roboczych ubraniach, z twarzą zmęczoną i rękami ubrudzonymi smarem. Zatrzymałam się.
– Co się stało? – zapytałam.
– Chyba padł akumulator. – odpowiedział bezradnie.
– Mam kable w stodole. Pomogę panu.
Tak poznałam Michała. Był mechanikiem z Kolbuszowej, przyjechał do Kamionki naprawić traktor u sąsiada. Pomogłam mu wtedy, a on podziękował mi uśmiechem, który rozświetlił mi serce na kilka dni.
Zaczęliśmy się spotykać – najpierw przypadkiem na rynku, potem już celowo na spacerach po lesie. Michał był inny niż wszyscy mężczyźni, których znałam. Nie pytał o wiek ani o to, dlaczego nie mam dzieci. Opowiadał o swoim życiu bez upiększeń: o rozwodzie, o córce, którą widuje tylko w weekendy, o samotnych wieczorach w wynajmowanym pokoju.
– Myślisz czasem o tym, żeby wszystko rzucić i zacząć od nowa? – zapytał pewnego razu.
– Codziennie – odpowiedziałam szczerze.
Ale życie nie jest bajką. Kiedy powiedziałam siostrom o Michale, usłyszałam tylko:
– Anna, on jest po rozwodzie! Co ludzie powiedzą?
– Masz tyle lat i chcesz się pakować w cudze dzieci?
Nawet mama spojrzała na mnie z troską pomieszaną z rozczarowaniem:
– Córciu, może lepiej być samej niż z kimś po przejściach…
Czułam się rozdarta. Z jednej strony tęskniłam za bliskością i czułością Michała, z drugiej – bałam się opinii ludzi i zawodu bliskich. Przez wiele nocy nie spałam, wsłuchując się w ciszę starego domu i własne myśli.
Któregoś dnia Michał zaproponował:
– Chodź ze mną do Kolbuszowej. Wynajmiemy coś razem. Może być skromnie, ale będziemy mieć siebie.
Serce mi zabiło mocniej niż kiedykolwiek wcześniej. Ale wtedy przypomniałam sobie o mamie – coraz słabszej, coraz bardziej zależnej ode mnie. O ogrodzie, który pielęgnowałam od dziecka. O grobie taty na cmentarzu za lasem.
– Nie mogę… – wyszeptałam ze łzami w oczach.
– Rozumiem – odpowiedział cicho i odszedł.
Przez kolejne tygodnie żyłam jakby na pół gwizdka. Siostry przyjeżdżały rzadko, dzieci biegały po podwórku tylko w wakacje. Mama coraz częściej patrzyła przez okno bez słowa. A ja czułam się jak duch we własnym domu.
Pewnej nocy nie wytrzymałam. Wyszłam przed dom i spojrzałam w gwiazdy.
– Boże, czy ja naprawdę mam być sama do końca życia? Czy to jest moja kara za to, że nie byłam taka jak wszyscy?
Następnego dnia zadzwonił Michał.
– Anna… Wiem, że nie możesz zostawić mamy. Ale ja nie chcę cię stracić. Może spróbujemy inaczej? Będę przyjeżdżał do Kamionki tak często jak się da. Nie musimy być jak wszyscy inni.
Zgodziłam się. I choć nie było łatwo – sąsiedzi patrzyli krzywo, siostry milczały przez telefon – zaczęliśmy budować coś własnego. Czasem Michał zostawał na noc, czasem tylko na kolację. Bywały dni pełne śmiechu i takie pełne łez.
Mama powoli zaakceptowała Michała. Nawet raz powiedziała: „Dobrze ci z nim w oczach.”
Nie wiem, co będzie dalej. Może nigdy nie będziemy mieć wspólnego domu ani dzieci biegających po podwórku jak u moich sióstr. Ale wiem jedno: szczęście nie zawsze wygląda tak samo dla wszystkich.
Czasem trzeba iść pod prąd oczekiwaniom innych i słuchać własnego serca – nawet jeśli boli. Czy warto było tyle czekać? Czy odwaga do bycia sobą jest ważniejsza niż opinia ludzi? Może każdy z nas musi sam znaleźć odpowiedź…