Powrót na nieznany próg: Historia Alicji, która musiała wybrać między wolnością a rodziną
— Nie wierzę, że to się dzieje — szepnęłam sama do siebie, przekręcając klucz w drzwiach. Zapach świeżo pomalowanych ścian mieszał się z kurzem, który osiadł na podłodze po ekipie remontowej. W końcu miałam własne mieszkanie. Nie pokój w komunalce, nie kąt u zrzędliwej sublokatorki, tylko prawdziwe dwupokojowe mieszkanie w zwyczajnej dzielnicy Łodzi. Bez pani Bożenny, gaszącej światło o jedenastej i wrzeszczącej pod drzwiami, żeby „nie szorowała wanny po nocy”. Bez opiekunek kontrolujących każdy mój krok. Tylko ja i cztery ściany, które mogłam urządzić po swojemu.
Usiadłam na zimnej podłodze, wśród kartonów i worków ze starymi ubraniami. Przez chwilę czułam się wolna. Ale ta wolność była jak cienka warstwa lodu — pod spodem czaił się strach. Bo przecież wróciłam do miasta, które znałam tylko z dzieciństwa i złych wspomnień. Do Łodzi, gdzie matka wciąż mieszkała w tym samym bloku na Retkini, a brat Michał nigdy nie wyjechał dalej niż do Piotrkowa.
Telefon zadzwonił już pierwszego wieczoru. — No i co? — głos matki był ostry jak zawsze. — Już się rozpakowałaś? Może byś przyszła na obiad, bo znowu gotuję dla siebie jednej.
— Mamo, dopiero co weszłam do mieszkania…
— No to co? Zawsze masz czas na głupoty, a dla matki nie znajdziesz chwili? — usłyszałam trzask odkładanej słuchawki.
Zacisnęłam pięści. Przecież wiedziałam, że tak będzie. Że powrót na obce progi to nie tylko nowe mieszkanie i świeży start, ale też stare konflikty i rodzinne pretensje.
Następnego dnia poszłam do pracy — nowa szkoła, nowi uczniowie, a ja nauczycielka polskiego z prowincji. Dzieciaki były inne niż te, które uczyłam w małym miasteczku pod Opocznem. Bardziej zuchwałe, mniej ufne. W przerwach przeglądałam telefon, czekając na wiadomość od kogoś bliskiego. Ale nikt nie pisał.
Wieczorem zadzwonił Michał. — Słuchaj, matka znowu narzeka, że ją zostawiłaś. Może byś do niej poszła? Ja mam dosyć tych jej fochów.
— Michał, przecież mieszkam tu od dwóch dni! — krzyknęłam bezsilnie.
— No to co? Ona jest sama. Ty zawsze byłaś tą lepszą, co wyjechała i się wykształciła. Teraz pokaż, że coś potrafisz poza uczeniem dzieciaków.
Rozłączył się pierwszy. Wpatrywałam się w ekran telefonu jeszcze długo po tym, jak zgasło światło.
Kolejne dni mijały podobnie. Praca, samotny powrót do pustego mieszkania i telefony od matki lub brata. Czasem przychodziła sąsiadka z naprzeciwka — pani Genowefa, wdowa po kolejarzu. Przynosiła mi słoiki z ogórkami albo ciasto drożdżowe i opowiadała o swoim synu w Anglii.
— Wie pani, pani Alicjo, ja też kiedyś myślałam, że jak dzieci wyjadą, to będę wolna. A teraz tylko patrzę na drzwi i czekam, aż ktoś zapuka — mówiła cicho.
Zaczęłam rozumieć jej samotność. Moja była inna — dobrowolna, ale równie bolesna.
W sobotę zebrałam się na odwagę i poszłam do matki. Drzwi otworzyły się z trzaskiem.
— No proszę! Pani wielka nauczycielka raczyła przyjść! — matka stała w fartuchu, z wałkiem do ciasta w ręku.
— Mamo…
— Co „mamo”? Myślisz, że jak masz swoje mieszkanie, to już nie musisz się mną interesować? Michał tylko pracuje i pracuje! A ja tu sama!
— Przecież jestem…
— Jesteś? Gdzie byłaś przez ostatnie lata? Nawet na pogrzebie ojca nie płakałaś!
Zatkało mnie. Ojciec pił przez całe życie i bił nas obie. Nie płakałam po nim — płakałam po sobie sprzed lat.
— Mamo, nie chcę się kłócić…
— To nie kłóć się! Tylko bądź! — rzuciła wałek na stół i odwróciła się plecami.
Usiadłam w kuchni i patrzyłam na stare kafelki pamiętające jeszcze PRL. Czułam się jak dziecko — bezradna wobec jej żalu i własnej winy.
Po powrocie do siebie długo siedziałam przy oknie. Patrzyłam na światła miasta i myślałam o tym, czy naprawdę można zacząć od nowa tam, gdzie wszystko przypomina o dawnych ranach.
W pracy też nie było łatwo. Jeden z uczniów — Kuba — zaczął sprawiać problemy. Wagarował, pyskował na lekcjach.
— Pani Alicjo, on ma ciężko w domu — powiedziała mi koleżanka z pokoju nauczycielskiego. — Ojciec siedzi za alimenty, matka sprząta po nocach.
Poczułam ukłucie współczucia. Może dlatego tak bardzo przejmowałam się losem Kuby? Bo widziałam w nim siebie sprzed lat?
Pewnego dnia został po lekcjach.
— Po co mam się uczyć? I tak nic z tego nie będzie — rzucił z rezygnacją.
— Ja też tak kiedyś myślałam — odpowiedziałam cicho.
Spojrzał na mnie zdziwiony.
— Serio?
— Serio. Ale potem znalazłam coś swojego. I uciekłam stąd na kilka lat…
— I po co pani wróciła?
Zamilkłam na chwilę.
— Bo czasem trzeba zmierzyć się z tym, co zostawiło się za sobą.
Kuba tylko wzruszył ramionami i wyszedł bez słowa.
Wieczorem zadzwoniła matka. Tym razem jej głos był cichszy.
— Alicjo… może byś przyszła jutro na kawę? Upiekę sernik tak jak lubisz…
Zgodziłam się bez oporu. Może to był pierwszy krok do pojednania?
Ale tej nocy długo nie mogłam zasnąć. Myśli krążyły wokół pytania: czy można być szczęśliwym tam, gdzie wszystko przypomina o bólu? Czy dom to miejsce czy ludzie?
Patrzę teraz przez okno mojego nowego mieszkania i zastanawiam się: czy naprawdę można wrócić na obce progi i poczuć się u siebie? A może dom to coś więcej niż adres zameldowania?