Po prostu odszedł… A przecież żyłam tylko dla niego

— Zosiu, nie mogę już tak dłużej. — Jego głos był cichy, ale stanowczy. Stał w przedpokoju z walizką w ręku, a ja patrzyłam na niego jak na obcego człowieka. Przez chwilę miałam wrażenie, że to jakiś żart, że zaraz się roześmieje i powie: „No co ty, przecież żartuję!”. Ale nie żartował.

Siedem lat. Siedem lat mojego życia oddanych temu mężczyźnie. Siedem lat kompromisów, starań, łez i śmiechu. Siedem lat, podczas których nauczyłam się, jak być „dobrą żoną”, choć nigdy nie zostałam nią oficjalnie. Wszystko robiłam według zasad: czystość w domu, ciepłe obiady, troska o jego matkę, uśmiech nawet wtedy, gdy miałam ochotę krzyczeć. Myślałam, że jeśli będę idealna, on mnie pokocha jeszcze bardziej. Że jeśli będę niezastąpiona, nigdy mnie nie zostawi.

A jednak po prostu odszedł.

Pamiętam ten dzień jak przez mgłę. Był listopad, szaro i zimno. Wróciłam z pracy wcześniej, bo szefowa pozwoliła mi wyjść po południu — „Zosiu, wyglądasz na zmęczoną, idź do domu”. W domu pachniało jego wodą kolońską i świeżo parzoną kawą. Myślałam, że czeka na mnie z jakąś niespodzianką. Zamiast tego zobaczyłam go pakującego rzeczy do walizki.

— Co się dzieje? — zapytałam drżącym głosem.

— Muszę odejść. To nie twoja wina. Po prostu… już nie mogę — odpowiedział i nawet nie spojrzał mi w oczy.

Nie płakałam wtedy. Stałam jak sparaliżowana. Dopiero gdy zamknęły się za nim drzwi, poczułam jakby ktoś wyrwał mi serce z piersi. Usiadłam na podłodze w przedpokoju i zaczęłam się trząść. Przez kilka godzin nie mogłam się ruszyć. W głowie miałam tylko jedno pytanie: „Co zrobiłam źle?”

Przez kolejne dni żyłam jak automat. Wstawałam rano, szłam do pracy, wracałam do pustego mieszkania. Próbowałam dzwonić do niego — nie odbierał. Pisałam wiadomości — nie odpowiadał. Jego matka zadzwoniła raz:

— Zosiu, on potrzebuje czasu. Nie martw się, wszystko się ułoży.

Ale nic się nie układało.

Moja mama przyjechała do mnie po tygodniu.

— Zosiu, musisz coś zjeść — powiedziała łagodnie, stawiając przede mną talerz zupy.

— Nie jestem głodna — odpowiedziałam szeptem.

— On nie był wart twoich łez — próbowała mnie pocieszyć.

Ale ja wiedziałam swoje. Przecież żyłam tylko dla niego. Każda decyzja była podporządkowana jemu: gdzie pojedziemy na wakacje, co zjemy na kolację, z kim się spotkamy w weekend. Nawet moje ubrania wybierałam pod jego gust.

Z czasem zaczęły do mnie docierać plotki. Koleżanka z pracy powiedziała mi szeptem:

— Widziałam go ostatnio z jakąś dziewczyną…

Poczułam ukłucie zazdrości i wstydu jednocześnie. Czy to dla niej odszedł? Czy byłam za mało atrakcyjna? Za mało zabawna? Za mało… jaka?

W pracy przestałam być sobą. Szefowa patrzyła na mnie z troską:

— Zosiu, może powinnaś wziąć kilka dni wolnego?

Ale ja bałam się zostać sama w domu. Każdy kąt przypominał mi o nim: kubek z jego ulubionym napisem „Najlepszy facet”, koszula zostawiona na krześle, zdjęcia z wakacji nad morzem.

Wieczorami dzwoniła do mnie przyjaciółka Anka:

— Zosia, musisz wyjść do ludzi! Chodź ze mną na jogę albo do kina!

Ale ja nie miałam siły. Czułam się jak cień samej siebie.

Najgorsze były noce. Leżałam w łóżku i słuchałam ciszy. Przewracałam się z boku na bok i myślałam o tym, co mogłam zrobić inaczej. Czy powinnam była częściej mówić „nie”? Czy powinnam była bardziej dbać o siebie? Czy może to wszystko i tak było nieuniknione?

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie jego matka:

— Zosiu… On już nie wróci. Znalazł sobie kogoś innego. Przepraszam cię za niego.

Nie płakałam już wtedy. Poczułam pustkę i ulgę jednocześnie. Jakby ktoś zdjął ze mnie ciężar oczekiwań i wymagań.

Zaczęłam powoli wracać do życia. Najpierw poszłam na spacer po parku — pierwszy raz sama od lat. Potem zapisałam się na kurs fotografii, o którym zawsze marzyłam. Anka zabrała mnie na koncert jazzowy i śmiałam się pierwszy raz od miesięcy.

Mama przyjechała jeszcze raz:

— Widzisz? Życie toczy się dalej — powiedziała i przytuliła mnie mocno.

Czasem jeszcze budzę się w nocy z uczuciem pustki. Ale coraz częściej myślę o sobie, a nie o nim. Uczę się żyć dla siebie — choć to trudne i czasem przerażające.

Często zastanawiam się: czy można kochać kogoś tak bardzo, że zapomina się o sobie? Czy warto poświęcać wszystko dla drugiego człowieka? Może czasem trzeba najpierw pokochać siebie… zanim odda się serce komuś innemu?