Oddałam synowi oszczędności życia – odniósł sukces i zapomniał o mnie. Ale życie zatoczyło koło
– Mamo, nie przesadzaj, przecież to tylko pieniądze – usłyszałam w słuchawce głos mojego syna, Michała. Głos zniecierpliwiony, jakby rozmawiał z kimś obcym, a nie ze mną. – Przecież mówiłem ci, że oddam, jak tylko będę mógł.
Zacisnęłam palce na telefonie tak mocno, że aż zbielały mi kostki. Siedziałam na starym fotelu w kuchni, patrząc na popękane kafelki i zasłonki, które sama uszyłam jeszcze przed ślubem. W powietrzu unosił się zapach gotowanego rosołu – jedynej rzeczy, którą umiałam zrobić tak, żeby wszystkim smakowała. Ale dziś nawet rosół nie miał smaku.
– Michałku, ja nie proszę cię o wiele… – zaczęłam cicho. – Po prostu… wiesz, rachunki…
– Mamo! – przerwał mi ostro. – Nie mogę teraz rozmawiać. Mam spotkanie. Oddzwonię później.
Nie oddzwonił.
Zawsze byłam zwykłą kobietą. Nie miałam wykształcenia – po podstawówce poszłam do pracy w magazynie tekstylnym. Potem przeniosłam się do pakowania żywności w zakładach pod Warszawą. Plecy bolały mnie codziennie, ręce miałam popękane od chemii, a paznokcie krótkie i nierówne. Ale nigdy nie narzekałam. Wiedziałam, że robię to dla Michała. Żeby miał lepiej niż ja.
Kiedy był mały, biegał po podwórku z innymi dzieciakami z bloku. Zawsze był ciekawy świata. Zbierał kamienie, przynosił mi do domu żaby i pytał o wszystko: „Mamo, dlaczego niebo jest niebieskie? Mamo, czemu tata nie wraca?” Na to drugie pytanie nigdy nie umiałam odpowiedzieć.
Michał był moim całym światem. Odkładałam każdą złotówkę do koperty schowanej w szafie za ręcznikami. Kiedy przyszedł czas na studia, wyciągnęłam wszystko: oszczędności z całego życia. Nawet pierścionek po mamie sprzedałam u jubilera na rogu.
– Synku, to dla ciebie – powiedziałam mu wtedy, podając kopertę. – Żebyś mógł studiować i mieć lepsze życie.
Pamiętam jego oczy – błyszczały wtedy ze wzruszenia. Przytulił mnie mocno.
– Mamo, obiecuję ci, że kiedyś ci wszystko oddam. I będziesz dumna.
Byłam dumna. Michał skończył studia z wyróżnieniem. Dostał pracę w dużej firmie informatycznej w Warszawie. Najpierw dzwonił codziennie, potem raz w tygodniu. W końcu tylko od święta.
Zaczęły się pojawiać zdjęcia na Facebooku: Michał na konferencji w Londynie, Michał z nową dziewczyną w restauracji nad Wisłą, Michał na wakacjach w Grecji. Patrzyłam na te zdjęcia i cieszyłam się jego szczęściem, choć coraz częściej czułam ukłucie żalu.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie sąsiadka z bloku:
– Pani Zosiu, widziałam pani syna w telewizji! Wywiad z nim robili! Taki ważny człowiek!
Serce mi rosło z dumy. Ale kiedy próbowałam zadzwonić do Michała i pogratulować mu sukcesu, nie odbierał.
Z czasem zaczęło brakować mi pieniędzy. Emerytura była marna, a ceny rosły z miesiąca na miesiąc. Wstydziłam się prosić o pomoc. Ale kiedy przyszło pismo z administracji o zaległych czynszach, zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam do syna.
– Mamo, teraz mam dużo wydatków… Muszę spłacać kredyt za mieszkanie…
Nie chciałam być ciężarem. Przestałam dzwonić.
Samotność bolała bardziej niż ból pleców po latach pracy. Czasem siadałam przy oknie i patrzyłam na dzieci bawiące się na podwórku. Przypominałam sobie małego Michała i łzy same napływały mi do oczu.
Pewnego dnia zachorowałam. Zwykłe przeziębienie przerodziło się w zapalenie płuc. Leżałam sama w łóżku przez kilka dni, gorączka ścinała mnie z nóg. Sąsiadka przyniosła mi zakupy i lekarstwa.
– Pani Zosiu, a syn nie przyjedzie?
Pokręciłam głową i poczułam się jeszcze bardziej samotna niż kiedykolwiek.
Po chorobie postanowiłam coś zmienić. Zaczęłam chodzić do klubu seniora na drugim końcu miasta. Tam poznałam panią Halinę i pana Stefana – ludzi takich jak ja: samotnych, zapomnianych przez rodziny. Razem chodziliśmy na spacery po parku, graliśmy w karty i piliśmy herbatę.
Z czasem zaczęłam czuć się lepiej. Nawet zaczęłam śmiać się znowu – pierwszy raz od lat.
Minęły dwa lata od ostatniej rozmowy z Michałem. W tym czasie nauczyłam się żyć bez niego. Znalazłam swoje miejsce wśród ludzi podobnych do mnie.
Aż pewnego dnia zadzwonił telefon.
– Mamo…
Głos był cichy, drżący.
– Mamo… mogę przyjechać?
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Serce waliło mi jak młotem.
– Przyjedź – wyszeptałam tylko.
Przyjechał tego samego dnia wieczorem. Stał w drzwiach mojego mieszkania – starszy, zmęczony, z siwymi pasmami we włosach.
– Mamo… przepraszam – powiedział i rozpłakał się jak dziecko.
Przytuliłam go mocno do siebie. Poczułam jego ramiona wokół mojej szyi i przez chwilę znów był moim małym chłopcem.
Usiedliśmy przy kuchennym stole. Michał opowiedział mi wszystko: o rozwodzie z żoną, o utracie pracy po konflikcie z szefem, o tym jak został sam w pustym mieszkaniu na kredyt.
– Wszyscy się ode mnie odwrócili… Nawet przyjaciele…
Patrzyłam na niego i czułam ból oraz ulgę jednocześnie. Ból – bo widziałam cierpienie własnego dziecka; ulgę – bo wrócił do mnie.
Przez kolejne tygodnie pomagałam mu jak umiałam: gotowałam obiady, prałam koszule, słuchałam jego zwierzeń nocami przy herbacie.
Z czasem Michał zaczął wychodzić na prostą. Znalazł nową pracę – mniej prestiżową niż poprzednia, ale dawała mu satysfakcję. Zaczął odwiedzać mnie regularnie; czasem przyprowadzał nawet swojego synka – mojego wnuka Kubusia.
Życie zatoczyło koło.
Czasem myślę o tym wszystkim i pytam siebie: czy warto było poświęcić wszystko dla dziecka? Czy matczyna miłość naprawdę jest bezwarunkowa? A może powinnam była wcześniej pomyśleć o sobie?
A wy? Co byście zrobili na moim miejscu? Czy wybaczylibyście własnemu dziecku?