Nie jak w filmie, ale prawie: Opowieść Zosi z Podlasia

– Zosia, ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie zostawiała tych garnków na kuchence?! – głos Władka rozbrzmiał po całym domu, jakby chciał, żeby usłyszała go cała wieś. Stałam przy oknie, patrząc na szarą, rozmokłą drogę prowadzącą do lasu. W głowie miałam sceny z ulubionych melodramatów – te wszystkie kobiety, które w końcu odnajdują szczęście, mimo przeciwności losu. Ale moje życie nie było filmem. Było raczej jak ta droga za oknem: błotniste, kręte i bez wyraźnego celu.

Wyszłam za Władka mając dziewiętnaście lat. Wszyscy mówili, że to dobry chłopak – pracowity, przystojny, z gospodarstwem po ojcu. Mama płakała ze wzruszenia na naszym weselu, a ja wierzyłam, że to początek wielkiej miłości. Przez pierwsze miesiące rzeczywiście czułam się jak bohaterka filmu: Władek przynosił mi kwiaty z łąki, śmialiśmy się razem przy kolacji, planowaliśmy przyszłość. Ale potem coś się zmieniło. Może to przez ciężką pracę w polu, może przez zmęczenie codziennością – Władek zaczął wracać coraz później, coraz częściej milczał przy stole, a jego spojrzenie stawało się chłodne.

– Zosia, ty nic nie rozumiesz! – krzyczał czasem, gdy próbowałam zapytać, co się dzieje. – Ja muszę myśleć o gospodarstwie, a ty tylko siedzisz i marzysz!

Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że jego kaprysy i niestałość będą moją codziennością przez kolejne lata. Próbowałam być dobrą żoną: gotowałam, sprzątałam, pomagałam w polu. Ale cokolwiek bym nie zrobiła, zawsze było źle. – Zupa za słona. – Ziemniaki niedogotowane. – Krowy nie wydojone na czas.

Najgorsze były wieczory. Siedziałam wtedy sama w kuchni, słuchając cichego tykania zegara i szumu deszczu za oknem. Czasem wyobrażałam sobie, że jestem gdzieś indziej – w Warszawie albo chociaż w Białymstoku, gdzie życie płynie szybciej i ludzie mają inne problemy niż pogoda i plony.

Pewnego dnia przyszła do mnie sąsiadka, pani Halina. – Zosiu, ty taka młoda jesteś, a już taka smutna… Co się dzieje? – zapytała cicho.

Nie odpowiedziałam od razu. Bałam się mówić o tym głośno. W naszej wsi kobiety nie narzekały na mężów – to był temat tabu. Ale pani Halina patrzyła na mnie tak ciepło i wyrozumiale, że w końcu się otworzyłam.

– On mnie nie kocha… Chyba nigdy nie kochał – wyszeptałam.

Pani Halina pokiwała głową. – Mężczyźni tacy są… Ale ty musisz myśleć o sobie. Masz jakieś marzenia?

Zaskoczyło mnie to pytanie. Marzenia? Przecież tu nie ma miejsca na marzenia. Ale przypomniałam sobie dzieciństwo: chciałam zostać nauczycielką albo pisać książki. Chciałam podróżować i poznawać świat.

– Chciałabym… żyć inaczej – powiedziałam cicho.

Od tamtej rozmowy zaczęłam częściej myśleć o sobie. Zaczęłam czytać książki po nocach, pisać krótkie opowiadania do szuflady. Ale Władek tego nie rozumiał.

– Po co ci te głupoty? Lepiej byś się zajęła domem! – burczał pod nosem.

Coraz częściej dochodziło między nami do kłótni. On chciał żony posłusznej i cichej, ja coraz bardziej pragnęłam wolności. Najbardziej bolało mnie to, że nawet moja matka nie rozumiała moich uczuć.

– Zosiu, życie to nie bajka! Trzeba być twardym – powtarzała mi przez telefon.

Czułam się coraz bardziej samotna. Nawet kiedy urodził się nasz syn Michałek, radość szybko ustąpiła miejsca zmęczeniu i frustracji. Władek był dumny z syna, ale dla mnie miał coraz mniej czułości.

Pewnego wieczoru usłyszałam ich rozmowę z teściową przez uchylone drzwi:

– Ona jest dziwna… Cały czas zamyślona, jakby jej tu nie było – mówiła teściowa.
– Może jej się w głowie poprzewracało od tych książek – odpowiedział Władek.

Łzy napłynęły mi do oczu. Czy naprawdę byłam taka inna? Czy to źle chcieć czegoś więcej niż tylko codziennej rutyny?

Z czasem zaczęłam spotykać się z innymi kobietami ze wsi na herbatę. Okazało się, że nie tylko ja czuję się uwięziona w tej rzeczywistości. Każda z nas miała swoje marzenia i tęsknoty, ale bałyśmy się o nich mówić głośno.

Któregoś dnia Michałek zachorował poważnie na zapalenie płuc. Spędziłam z nim kilka nocy w szpitalu w Białymstoku. Tam zobaczyłam inne kobiety: silne, walczące o swoje dzieci i siebie same. Poczułam wtedy dziwną siłę – jeśli potrafię walczyć o syna, może potrafię też zawalczyć o siebie?

Po powrocie do domu powiedziałam Władkowi:
– Chcę wrócić do szkoły wieczorowej. Chcę mieć zawód.

Popatrzył na mnie z niedowierzaniem.
– Zwariowałaś? Kto będzie zajmował się domem?
– Poradzimy sobie – odpowiedziałam spokojnie.

To była najtrudniejsza decyzja w moim życiu. Przez wiele miesięcy walczyłam z jego sprzeciwem i niezrozumieniem rodziny. Ale powoli zaczęłam odzyskiwać siebie.

Dziś wiem jedno: życie to nie film i nie zawsze kończy się happy endem. Ale może właśnie dlatego warto walczyć o swoje marzenia? Może każda z nas zasługuje na własną historię?

Czasem patrzę na siebie sprzed lat i pytam: czy gdybym wtedy miała więcej odwagi, wszystko potoczyłoby się inaczej? Czy szczęście to tylko kwestia wyboru? A może trzeba po prostu nauczyć się je dostrzegać tam, gdzie nikt go nie szuka?