Nie będę już żyć cudzym życiem – historia Małgorzaty
— Rozwodzę się. Możesz zatrzymać mieszkanie, po prostu oddaj mi moją część. Nie potrzebuję go. Wyjeżdżam.
Słowa wypowiedziane przeze mnie zabrzmiały w korytarzu jak wystrzał. Wiktor, mój mąż od piętnastu lat, osunął się ciężko na fotel, jakby nagle stracił grunt pod nogami. Patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami, w których mieszały się niedowierzanie i strach. Za oknem zapadał już jesienny zmierzch, a światła latarni rozlewały się po mokrym chodniku. W powietrzu czuć było wilgoć i coś jeszcze — coś nieuchwytnego, co zwiastowało koniec pewnego etapu.
— Małgosiu… co ty mówisz? — Wiktor próbował się podnieść, ale jego głos był cichy, jakby mówił do siebie, nie do mnie.
— Mówię to, co powinnam była powiedzieć już dawno temu — odpowiedziałam spokojnie, choć w środku wszystko we mnie krzyczało. — Nie będę już żyć cudzym życiem. Mam dość udawania, że wszystko jest w porządku.
Wiktor milczał. Przez chwilę słyszałam tylko tykanie zegara i szum samochodów za oknem. W głowie miałam mętlik — obrazy z ostatnich lat przewijały się jak w kalejdoskopie: nasze kłótnie o drobiazgi, jego wieczne niezadowolenie, moje łzy w łazience, gdy nikt nie widział. Przypomniałam sobie też te wszystkie rozmowy z mamą, która powtarzała: „Małgosiu, małżeństwo to kompromis. Musisz być cierpliwa.”
Ale ile można być cierpliwym? Ile można czekać na zmianę, która nigdy nie nadchodzi?
— A dzieci? — zapytał nagle Wiktor, jakby to był ostatni argument, który mógłby mnie zatrzymać.
— Dzieci są dorosłe. Zosia studiuje w Krakowie, Michał pracuje w Poznaniu. Nie potrzebują już naszej fasady szczęśliwej rodziny.
Wiktor spuścił głowę. Przez chwilę wydawało mi się, że zobaczyłam w jego oczach łzę, ale zaraz odwrócił wzrok. Ja też poczułam ukłucie żalu — przecież kiedyś byliśmy szczęśliwi. Kiedyś śmialiśmy się razem z byle czego, planowaliśmy wspólne wakacje nad morzem i marzyliśmy o domku z ogrodem.
Ale potem wszystko się zmieniło. Wiktor coraz częściej wracał z pracy rozdrażniony, zamykał się w swoim świecie i przestaliśmy ze sobą rozmawiać. Ja zajęłam się domem, dziećmi, pracą w bibliotece — aż pewnego dnia zorientowałam się, że nie pamiętam już, kim jestem. Żyłam według czyichś oczekiwań: matki, męża, dzieci…
Ostatni rok był najtrudniejszy. Czułam się jak cień samej siebie. Nawet przyjaciółki przestały mnie poznawać — „Małgosiu, co się z tobą dzieje?” pytała Anka podczas naszych rzadkich spotkań na kawie. „Wyglądasz na zmęczoną życiem.”
Zmęczona życiem… Tak właśnie się czułam.
Decyzja o rozwodzie dojrzewała we mnie miesiącami. Najpierw pojawiła się myśl: „A gdyby tak wszystko rzucić?” Potem zaczęłam planować — odkładałam pieniądze z pensji, szukałam pracy w innym mieście. W końcu znalazłam ogłoszenie: „Poszukujemy bibliotekarki do małego miasteczka nad morzem.” Pomyślałam: to znak.
Dziś wróciłam do domu późno specjalnie — chciałam mieć pewność, że dzieci już nie będzie. Nie chciałam scen ani łez. Chciałam tylko powiedzieć prawdę.
— Małgosiu… — Wiktor podszedł do mnie i chwycił za rękę. — Może powinniśmy spróbować jeszcze raz? Może pojedziemy razem na urlop? Wszystko naprawimy…
Poczułam znajome ukłucie litości i żalu. Ale wiedziałam już, że nie mogę się cofnąć.
— Próbowałam przez lata — odpowiedziałam cicho. — Teraz chcę spróbować czegoś innego: życia dla siebie.
Wiktor puścił moją dłoń i odsunął się powoli. W jego oczach zobaczyłam rezygnację.
Spakowałam walizkę jeszcze tej nocy. Rano zadzwoniła mama.
— Małgosiu! Co ty wyprawiasz? Rozwód? Co ludzie powiedzą?
— Mamo, nie obchodzi mnie to już. Chcę być szczęśliwa.
— Szczęście? Szczęście to rodzina! Zawsze ci to powtarzałam!
— Ale ja nie jestem szczęśliwa…
Mama rozłączyła się bez słowa pożegnania.
Wiedziałam, że będzie plotkować z ciotką Haliną i sąsiadkami z klatki schodowej. Wiedziałam też, że dzieci będą miały do mnie żal — przynajmniej przez jakiś czas. Ale pierwszy raz od lat poczułam ulgę.
Wyjechałam dwa dni później. Małe miasteczko nad Bałtykiem przywitało mnie chłodnym wiatrem i zapachem morza. Wynajęłam pokój u starszej pani Zofii, która codziennie rano parzyła mi kawę i pytała o plany na przyszłość.
Pierwsze tygodnie były trudne. Czułam się samotna jak nigdy dotąd. Wieczorami płakałam w poduszkę i zastanawiałam się, czy dobrze zrobiłam. Tęskniłam za dziećmi, za znajomymi ulicami Warszawy… Ale każdego ranka budziłam się z myślą: „To moje życie.”
W pracy poznałam ludzi podobnych do mnie — zmęczonych wielkim miastem, szukających spokoju i nowego początku. Z czasem zaczęłam chodzić na spacery po plaży, zapisałam się na kurs malarstwa i pierwszy raz od lat poczułam radość z drobiazgów: śmiechu dzieci bawiących się na piasku, zapachu świeżego chleba z piekarni za rogiem.
Dzieci długo nie odzywały się do mnie. Michał napisał krótkiego maila: „Mamo, mam nadzieję, że jesteś szczęśliwa.” Zosia zadzwoniła po miesiącu:
— Mamo… tęsknię za tobą.
— Ja też tęsknię, kochanie.
Z czasem relacje zaczęły się układać na nowo — bez udawania i fałszywych uśmiechów.
Czasem spotykam Wiktora w Warszawie podczas wizyt u dzieci. Rozmawiamy spokojnie — jak dwoje ludzi, którzy kiedyś byli sobie bliscy, ale już nie są razem. On znalazł sobie nową partnerkę; ja nauczyłam się być sama ze sobą.
Często pytam siebie: czy warto było wszystko rzucić? Czy samotność jest ceną za wolność?
Ale kiedy patrzę na morze o świcie i czuję wiatr na twarzy, wiem jedno: pierwszy raz od lat żyję swoim życiem.
Może czasem trzeba wszystko stracić, żeby odnaleźć siebie? Czy wy też kiedyś baliście się postawić wszystko na jedną kartę?