Mamo, powiedz córce, że mnie już nie ma: Ostatnia decyzja samotnej kobiety

Na recepcji panowała cisza. Jedyne, co przerywało tę ciszę, to tykanie zegara na ścianie, który wyznaczał czas, jakby przypominając: czas płynie niezależnie od okoliczności. Anna delikatnie wyjęła z torebki paszport, kartę medyczną, złożyła je razem i podała dziewczynie za szybą. Ta rzuciła okiem na dokumenty, a potem na kobietę. W jej oczach pojawił się lekki cień współczucia, ale zaraz wróciła do swojej urzędowej obojętności.

– Proszę poczekać w poczekalni. Lekarz zaraz panią przyjmie – powiedziała cicho.

Usiadłam na twardym krześle pod oknem. Przez chwilę patrzyłam na swoje dłonie – drżały lekko, jakby nie należały do mnie. W głowie miałam pustkę i tylko jedno zdanie powtarzało się jak mantra: „Mamo, powiedz córce, że mnie już nie ma”.

Nie wiem, kiedy dokładnie zaczęłam się gubić. Może wtedy, gdy mój mąż odszedł do innej kobiety i zostałam sama z kilkuletnią Zosią. Moja mama nigdy nie ukrywała rozczarowania mną – jej jedyną córką, która nie potrafiła utrzymać rodziny. „Zawsze byłaś słaba” – powtarzała mi przez lata. A ja próbowałam być silna dla Zosi, ale ona dorastała i coraz bardziej oddalała się ode mnie. Ostatni raz widziałyśmy się trzy miesiące temu. Wtedy powiedziała mi prosto w twarz:

– Mamo, ty zawsze jesteś smutna. Nie chcę tak żyć. Nie chcę być taka jak ty.

Zabolało mnie to bardziej niż cokolwiek innego. Próbowałam do niej dzwonić, pisać wiadomości, ale nie odpowiadała. Moja mama też nie chciała ze mną rozmawiać – uznała, że wszystko jest moją winą.

Wróciłam myślami do szpitalnej poczekalni. Przede mną siedziała starsza kobieta z wnuczką. Rozmawiały cicho o wakacjach nad morzem. Poczułam ukłucie zazdrości – ja nigdy nie byłam z Zosią nad morzem. Zawsze brakowało pieniędzy albo czasu.

Drzwi do gabinetu otworzyły się i usłyszałam swoje imię:

– Pani Anna Nowak?

Weszłam do środka. Lekarz spojrzał na mnie przez okulary.

– Wyniki są jednoznaczne – powiedział spokojnie. – To nowotwór trzustki. Stadium zaawansowane.

Poczułam, jak świat się zatrzymuje. Przez chwilę nie mogłam oddychać.

– Ile mi zostało? – zapytałam cicho.

Lekarz spuścił wzrok.

– Kilka miesięcy. Może pół roku.

Wyszłam z gabinetu jak automat. Na korytarzu zadzwonił telefon – to była mama.

– I co? – zapytała bez emocji.

– Mamo…

– Nie płacz teraz. Trzeba być twardym. Powiedz Zosi, żeby się tobą zajęła.

– Ona nie chce mnie znać – wyszeptałam.

– To twoja wina – usłyszałam i poczułam, jak łzy napływają mi do oczu.

Nie wróciłam tego dnia do domu. Chodziłam po mieście bez celu, patrząc na ludzi śmiejących się w kawiarniach, matki z dziećmi na placach zabaw. Czułam się przezroczysta, jakby mnie już nie było.

Wieczorem zadzwoniłam do Zosi jeszcze raz. Odebrała po kilku sygnałach.

– Czego chcesz? – jej głos był zimny.

– Chciałam tylko… porozmawiać.

– Nie mam czasu. Mam swoje życie.

– Zosiu… jestem chora.

Po drugiej stronie zapadła cisza.

– Wszyscy jesteśmy chorzy na coś – odpowiedziała i rozłączyła się.

Zrozumiałam wtedy, że zostałam sama. Wróciłam do pustego mieszkania na Pradze i usiadłam przy stole. Przez całą noc patrzyłam w okno na światła miasta i myślałam o tym, co zrobiłam źle.

Następnego dnia poszłam do mamy. Otworzyła drzwi bez słowa i spojrzała na mnie surowo.

– Po co przyszłaś?

– Chciałam ci powiedzieć… że jestem chora. Bardzo chora.

Mama wzruszyła ramionami.

– Każdy kiedyś umiera. Trzeba było wcześniej myśleć o rodzinie.

Poczułam się tak mała jak wtedy, gdy miałam pięć lat i zgubiłam się w sklepie.

Przez kolejne tygodnie chodziłam od lekarza do lekarza, próbując znaleźć sens w codzienności. Nikt nie pytał mnie o samopoczucie naprawdę – wszyscy byli zajęci swoimi sprawami. W pracy poprosiłam o urlop zdrowotny. Szefowa spojrzała na mnie z irytacją:

– Anna, zawsze masz jakieś problemy. Może powinnaś pomyśleć o wcześniejszej emeryturze?

Wróciłam do domu i zaczęłam pisać listy – do Zosi, do mamy, nawet do byłego męża. Pisałam o tym, jak bardzo ich kocham i jak bardzo żałuję wszystkiego, co się wydarzyło. Ale żadnego listu nie wysłałam.

Któregoś dnia zadzwonił dzwonek do drzwi. Otworzyłam – stała tam sąsiadka pani Halina z trzeciego piętra.

– Pani Aniu… wszystko w porządku? Dawno panią nie widziałam na klatce.

Uśmiechnęłam się blado:

– Wszystko dobrze, dziękuję.

Ale ona spojrzała na mnie uważnie:

– Jeśli będzie pani czegoś potrzebować… proszę przyjść.

Zamknęłam drzwi i rozpłakałam się po raz pierwszy od miesięcy. Może jednak komuś jeszcze na mnie zależy?

W końcu podjęłam decyzję – wyjeżdżam do hospicjum pod Warszawą. Spakowałam kilka rzeczy do walizki: zdjęcie Zosi z dzieciństwa, listy (których nigdy nie wysłałam), ulubiony sweter i książkę Szymborskiej.

Na recepcji hospicjum panowała ta sama cisza co w szpitalu. Oddałam dokumenty dziewczynie za szybą i usiadłam w poczekalni. Czekałam na swoją kolej – ostatnią kolej w życiu.

Napisałam jeszcze jedną wiadomość do mamy: „Mamo, powiedz córce, że mnie już nie ma”.

Nie wiem, czy ją przeczytała. Nie wiem nawet, czy Zosia kiedyś dowie się prawdy o tym, jak bardzo ją kochałam mimo wszystko.

Czas płynie niezależnie od okoliczności – a ja zastanawiam się: czy można jeszcze naprawić to, co zostało zniszczone? Czy samotność to naprawdę jedyna droga dla takich jak ja?