Imię, które zmieniło wszystko
— Kochanie moje, biedna dziewczynko… — szlochała mama, tuląc mnie do piersi. Byłam wtedy tylko bezbronnym noworodkiem, a jej łzy spływały mi po policzkach. Nie pamiętam tego oczywiście, ale przez całe życie słyszałam tę historię. Mama powtarzała ją jak mantrę, jakby chciała mnie ostrzec przed czymś, czego sama nie potrafiła pokonać. — Już wiem, jaki los ciebie czeka…
Nazywam się Jagoda. Imię wybrała mi mama, Katarzyna, wbrew woli babci i całej rodziny. Babcia nalegała na Annę — „Anna to silne imię, Anna zawsze sobie radzi”, powtarzała z uporem. Ale mama uparła się przy Jagodzie. „Jagoda to nadzieja na coś nowego”, mówiła cicho, choć w oczach miała strach. W naszym domu od pokoleń ciągnęła się opowieść o kobiecej samotności — żadna z nas nie zaznała prawdziwej miłości. Mężczyźni odchodzili, umierali młodo albo po prostu przestawali kochać.
Wychowywałam się w małym mieszkaniu na warszawskiej Pradze. Mama pracowała w bibliotece, a ja godzinami siedziałam między regałami, czytając książki o szczęśliwych rodzinach i wielkich uczuciach. Zazdrościłam bohaterkom tych opowieści — one zawsze miały kogoś, kto je kochał bezwarunkowo. Ja miałam tylko mamę i babcię. Tata odszedł, zanim nauczyłam się mówić „tata”.
Pamiętam jedną z naszych kłótni z mamą. Miałam wtedy szesnaście lat i pierwszy raz zakochałam się naprawdę — w Bartku z sąsiedztwa. Przyniósł mi kwiaty pod okno i napisał list na kartce wyrwanej z zeszytu. Byłam szczęśliwa jak nigdy wcześniej.
— Jagoda, nie łudź się — powiedziała mama, kiedy zobaczyła mnie z Bartkiem na ławce pod blokiem. — To się źle skończy.
— Dlaczego zawsze musisz wszystko psuć? — krzyknęłam przez łzy. — Nie jestem tobą!
— Ale jesteś moją córką! — odpowiedziała ostro. — I nosisz to samo brzemię.
Wtedy pierwszy raz poczułam prawdziwy gniew wobec niej i tej przeklętej klątwy. Przecież nie muszę być samotna tylko dlatego, że one były! Przysięgłam sobie, że udowodnię wszystkim — i sobie — że można inaczej.
Z Bartkiem byłam szczęśliwa przez kilka miesięcy. Potem przestał odbierać telefony, zaczął spotykać się z inną dziewczyną z klasy maturalnej. Zostałam sama, znowu. Mama patrzyła na mnie ze smutkiem i milczeniem — nie musiała mówić „a nie mówiłam?”. W jej oczach widziałam współczucie i strach.
Czas mijał. Skończyłam studia polonistyczne, znalazłam pracę w wydawnictwie i wynajęłam kawalerkę na Ochocie. Mama dzwoniła codziennie: „Jagódko, nie jesteś głodna? Może przyjedziesz na obiad?”. Czułam się rozdarta między potrzebą wolności a poczuciem winy wobec niej. Babcia umarła w zeszłym roku — do końca powtarzała: „Anna byłaby szczęśliwsza”.
W pracy poznałam Michała. Był redaktorem, starszym ode mnie o dziesięć lat. Miał za sobą rozwód i córkę w wieku szkolnym. Zakochałam się w nim powoli, ostrożnie — jakby bała się własnych uczuć. Michał był czuły, opiekuńczy, potrafił słuchać. Po raz pierwszy poczułam się bezpieczna.
Kiedy powiedziałam mamie o Michale, znowu zobaczyłam w jej oczach ten cień.
— Jagoda… On już ma rodzinę za sobą. Nie boisz się?
— Mamo, ja chcę spróbować! — odpowiedziałam stanowczo.
— Nie chcę patrzeć, jak cierpisz…
— Może tym razem będzie inaczej!
Ale mama nie wierzyła. Zaczęłyśmy się oddalać od siebie — każda z nas zamknięta w swoim lęku.
Z Michałem było dobrze przez dwa lata. Potem zaczęły się kłopoty: jego była żona utrudniała kontakty z córką, Michał coraz częściej zostawał dłużej w pracy albo wyjeżdżał na weekendy „do rodziny”. Czułam się coraz bardziej samotna — dokładnie tak jak mama i babcia przede mną.
Pewnego wieczoru wróciłam do pustego mieszkania i zobaczyłam na stole list od Michała: „Jagoda, przepraszam. Nie potrafię już tego ciągnąć. Muszę być ojcem dla swojej córki”.
Świat mi się zawalił. Siedziałam na podłodze i płakałam tak długo, aż zabrakło mi łez. Zadzwoniłam do mamy dopiero nad ranem.
— Mamo… Miałaś rację…
Przyjechała natychmiast. Przytuliła mnie mocno i po raz pierwszy od lat nie powiedziała ani słowa o klątwie czy przeznaczeniu. Po prostu była.
Minęły miesiące. Powoli wracałam do siebie. Zaczęłam chodzić na terapię — chciałam zrozumieć, dlaczego ciągle powtarzam te same błędy co kobiety w mojej rodzinie. Czy to naprawdę imię? Czy może coś głębiej zakorzenionego?
Któregoś dnia mama przyszła do mnie z pudełkiem starych listów i zdjęć.
— Jagoda… Chcę ci coś pokazać.
Przeglądałyśmy razem fotografie prababci Marii, która też została sama z dzieckiem po wojnie; listy babci do dziadka, który nigdy nie wrócił z emigracji; pamiętnik mamy z czasów młodości pełen smutku i tęsknoty za miłością.
— Widzisz? — zapytała cicho mama. — My wszystkie próbowałyśmy być szczęśliwe…
Patrzyłam na te kobiety i nagle poczułam coś nowego: nie żal czy gniew, ale współczucie i dumę. Przetrwałyśmy mimo wszystko.
Dziś wiem jedno: imię to tylko początek historii. Resztę piszemy sami — nawet jeśli czasem wydaje nam się, że los już wszystko za nas zaplanował.
Czy można naprawdę uciec od rodzinnych schematów? Czy jesteśmy skazani na powtarzanie błędów naszych matek? Może właśnie w tym tkwi siła — żeby spróbować jeszcze raz…