Cisza po drugiej stronie drzwi: Opowieść matki, której zabrakło miejsca przy stole
— Mamo, proszę cię, nie rób sceny. — Głos Mariki był cichy, ale stanowczy. Stała w progu swojego mieszkania, a ja czułam się jak intruz, jak ktoś nieproszony, kto przyszedł nie w porę.
Wiedziałam, że nie powinnam była przychodzić bez zapowiedzi. Ale przecież to jej urodziny. Moja córka kończy trzydzieści dwa lata. Kiedyś świętowałyśmy razem – piekłam jej ulubione ciasto z jabłkami, śpiewałyśmy „Sto lat” i śmiałyśmy się do łez. Teraz stoję na wycieraczce z prezentem w rękach i czuję, jak serce mi pęka.
— Przepraszam, Mariko. Chciałam tylko…
— Mój mąż nie chce cię tu widzieć. — Jej oczy były zimne jak tafla jeziora w listopadzie. — Wiesz dobrze dlaczego.
Wiem. Ale czy naprawdę wiem? Czy to dlatego, że kiedyś powiedziałam za dużo? Że próbowałam ją chronić przed nim, zanim jeszcze byli małżeństwem? Czy dlatego, że nie potrafiłam zaakceptować jego rodziny, tych wiecznych pretensji i plotek? A może to po prostu ja – niewygodna matka, która nie umie odpuścić?
Cofnęłam się o krok. W rękach ściskałam pudełko z apaszką, którą sama uszyłam. Marika nawet na nią nie spojrzała.
— Daj mi to, oddam jej później — usłyszałam za plecami głos jej męża, Pawła. Wyszedł z kuchni, spojrzał na mnie z góry. — Teraz mamy gości.
Gości. Ludzi, którzy mają prawo być bliżej mojej córki niż ja.
— Dobrze — szepnęłam i podałam mu prezent. — Wszystkiego najlepszego, Mariko.
Zamknęli drzwi. Stałam przez chwilę na klatce schodowej, słuchając śmiechu dochodzącego zza ściany. Potem zeszłam powoli na dół, czując się jak ktoś przegrany.
Mam sześćdziesiąt lat. Od trzech lat nie pracuję – najpierw zwolnienie grupowe w zakładzie, potem zdrowie zaczęło szwankować. Zostałam sama w mieszkaniu na Pradze, z emeryturą ledwo starczającą na leki i czynsz. Mój mąż zmarł nagle – zawał serca podczas powrotu z pracy. Marika miała wtedy dziewięć lat.
Pamiętam tamten dzień jak przez mgłę: policjant w drzwiach, sąsiadka trzymająca mnie za rękę, a potem cisza w domu. Marika tuliła się do mnie i pytała: „Mamo, dlaczego tata nie wraca?”
Od tamtej pory byłam dla niej wszystkim: matką, ojcem, przyjaciółką. Pracowałam na dwa etaty – rano sprzątałam w szkole podstawowej, po południu dorabiałam jako kasjerka w sklepie spożywczym. Marika była grzeczna, nigdy nie sprawiała kłopotów. Pomagała mi w domu, dobrze się uczyła. Była moją dumą.
Ale potem przyszły liceum i pierwsze miłości. Zaczęła się oddalać – najpierw powoli, potem coraz szybciej. Kiedy poznała Pawła na studiach ekonomicznych, już prawie nie rozmawiałyśmy o niczym ważnym.
— On jest inny niż wszyscy — mówiła mi kiedyś przy herbacie. — Ma plany na życie.
Nie ufałam mu od początku. Był pewny siebie do granic arogancji. Jego rodzice – państwo Nowakowie – patrzyli na mnie z góry: „Ona sprząta w szkole? To chyba żart…”
Ale Marika była zakochana po uszy. Ślub był szybki i skromny – ja siedziałam sama przy stole, bo nikt z mojej rodziny nie chciał przyjść. „Po co się pchać tam, gdzie nas nie chcą?” – powiedziała moja siostra.
Po ślubie widywałyśmy się coraz rzadziej. Najpierw raz w tygodniu na kawie u mnie w mieszkaniu. Potem raz na dwa tygodnie. Potem tylko telefon: „Mamo, nie mogę dziś przyjechać, Paweł jest chory”, „Mamo, mam dużo pracy”.
Czułam się coraz bardziej zbędna.
Kiedy urodziła się ich córka – moja wnuczka Zosia – miałam nadzieję, że coś się zmieni. Przyniosłam do szpitala własnoręcznie wydziergany kocyk i słoik kompotu z wiśni.
— Mamo… — Marika spojrzała na mnie zmęczonym wzrokiem — Paweł nie chce, żebyś tu była długo.
Poczułam wtedy pierwszy raz prawdziwy ból odrzucenia.
Próbowałam rozmawiać z Mariką wiele razy:
— Córeczko, czy zrobiłam coś nie tak?
— Nie o to chodzi… Po prostu Paweł uważa, że za bardzo się wtrącasz.
Może rzeczywiście czasem mówiłam za dużo? Może chciałam ją chronić przed światem tak bardzo, że zapomniałam pozwolić jej dorosnąć?
Ale czy to powód, żeby wyrzucić matkę ze swojego życia?
Czasem dzwonię do niej wieczorem:
— Mariko, jak Zosia? Może potrzebujesz pomocy?
— Wszystko dobrze, mamo. Damy sobie radę.
A potem cisza przez kolejne tygodnie.
Sąsiedzi pytają:
— Pani Haniu, a wnuczka często panią odwiedza?
Uśmiecham się blado:
— Tak… czasem przychodzą.
Kłamię coraz częściej. Bo wstydzę się przyznać do samotności.
W zeszłym roku zachorowałam na zapalenie płuc. Leżałam sama w łóżku przez dwa tygodnie. Nikt nie zadzwonił zapytać, czy czegoś mi potrzeba. Nawet Marika napisała tylko krótkiego SMS-a: „Mamo, wracaj szybko do zdrowia”.
Czasem myślę o swoim dzieciństwie – o mojej mamie i babci siedzących razem przy stole w kuchni. O rozmowach do późna w nocy, o wspólnym lepieniu pierogów na święta. Dlaczego dziś wszystko jest inne?
Ostatnio spotkałam Marikę przypadkiem na bazarze pod Halą Mirowską. Szła z Zosią za rękę.
— Cześć mamo — powiedziała chłodno.
Zosia spojrzała na mnie niepewnie:
— Kim jest ta pani?
Serce mi zamarło.
— To babcia Hania — odpowiedziała Marika szybko i pociągnęła córkę dalej.
Stałam tam jeszcze długo po tym spotkaniu. Ludzie mijali mnie obojętnie.
Wieczorem zadzwoniłam do siostry:
— Ela… czuję się taka samotna.
— Haniu… może spróbuj jeszcze raz porozmawiać z Mariką? Może napisz list?
Napisałam więc list:
„Mariko,
Nie wiem już, jak do Ciebie dotrzeć. Tęsknię za Tobą i za Zosią każdego dnia. Jeśli zrobiłam coś złego – przepraszam. Chciałabym choć raz usiąść z Wami przy stole i poczuć się częścią Waszego życia.”
Nie odpowiedziała.
Czasem myślę: może lepiej byłoby wyjechać gdzieś daleko? Zacząć od nowa? Ale gdzie miałabym pójść? Całe życie spędziłam tutaj – w tym bloku na Pradze, wśród tych samych ludzi i wspomnień.
W niedzielne popołudnia siadam przy oknie i patrzę na plac zabaw pod blokiem. Dzieci biegają za piłką, matki rozmawiają na ławkach. Czasem wyobrażam sobie, że Zosia biegnie do mnie z otwartymi ramionami:
— Babciu! Babciu!
Ale to tylko wyobraźnia.
Czasem sąsiadka przynosi mi kawałek ciasta albo zaprasza na herbatę:
— Pani Haniu, niech pani nie siedzi tak sama.
Ale to nie to samo co własna rodzina.
Zbliżają się kolejne urodziny Mariki. Wiem już teraz – nikt mnie nie zaprosi. Paweł nie pozwoli jej nawet zadzwonić.
Zastanawiam się: czy naprawdę zasłużyłam na takie życie? Czy matka może być aż tak niewygodna dla własnego dziecka?
Może powinnam była być inna? Bardziej nowoczesna? Mniej wymagająca?
A może to świat się zmienił i dla takich matek jak ja nie ma już miejsca?
Patrzę na zdjęcie Mariki z dzieciństwa – uśmiechnięta dziewczynka w czerwonej sukience trzyma mnie za rękę.
Gdzie popełniłam błąd? Czy jeszcze kiedyś usiądziemy razem przy jednym stole?
Czy naprawdę można być aż tak samotnym mając rodzinę tak blisko?
Co wy byście zrobili na moim miejscu?