„W dniu moich 55. urodzin mąż spakował walizkę”: Historia o tym, jak jedno zdanie potrafi zmienić całe życie

— Naprawdę musisz to robić dzisiaj? — zapytałam, patrząc na Marka, który w skupieniu zapinał walizkę. Jego ruchy były powolne, niemal ceremonialne, jakby chciał zapamiętać każdy szczegół tej chwili. W powietrzu unosił się zapach kawy i świeżo upieczonego sernika, który miał być symbolem mojego święta. Zamiast tego stał się tłem dla końca mojego dotychczasowego życia.

— Muszę — odpowiedział cicho, nie patrząc mi w oczy. — Przepraszam, Haniu. Ale ja… ja muszę jeszcze coś przeżyć.

To jedno zdanie rozdarło mnie na pół. Przez chwilę miałam wrażenie, że śnię. Przecież jeszcze wczoraj rozmawialiśmy o tym, jak spędzimy emeryturę. Ogródek działkowy, wyjazd do Zakopanego, wnuki na wakacjach. Wszystko to nagle straciło sens.

— Co to znaczy? — wyszeptałam, czując jak łzy napływają mi do oczu. — Przeżyć co? Przecież mamy wszystko… Mamy siebie.

Marek w końcu spojrzał na mnie. W jego oczach zobaczyłam zmęczenie i coś jeszcze — może żal, może ulgę. — Haniu, ja już nie mogę tak żyć. Czuję się jakby życie mi przeciekało przez palce. Chcę jeszcze poczuć, że żyję. Nie wiem, co będzie dalej, ale muszę spróbować.

Nie powiedział nic więcej. Wyszedł z walizką, zostawiając mnie samą w pustym salonie, z kubkiem kawy i ciastem, które już nikomu nie smakowało.

Przez kilka godzin siedziałam nieruchomo na kanapie. Telefon dzwonił — najpierw córka, potem syn — ale nie miałam siły odebrać. W głowie kłębiły mi się pytania: Czy to moja wina? Czy mogłam zrobić coś inaczej? Może powinnam była bardziej dbać o siebie, częściej wychodzić z Markiem do kina, mniej narzekać na bóle kręgosłupa?

Wieczorem zadzwoniła Zosia, moja przyjaciółka od czasów liceum.

— Hania? Wszystko w porządku? — zapytała od razu, wyczuwając coś w moim głosie.

— Marek odszedł — powiedziałam cicho. — W dniu moich urodzin.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Potem usłyszałam jej westchnienie.

— Wiedziałam, że coś się dzieje. Ostatnio był jakiś inny… Ale żeby tak po prostu odejść?

— Powiedział, że chce jeszcze coś przeżyć — powtórzyłam bezwiednie.

Zosia przyszła do mnie tego samego wieczoru z butelką wina i pudełkiem lodów. Siedziałyśmy razem na kanapie, płakałyśmy i śmiałyśmy się przez łzy z głupich wspomnień z młodości. Ale kiedy została sama, poczułam pustkę większą niż kiedykolwiek wcześniej.

Następne dni były jak sen na jawie. Dzieci przyjechały — najpierw Ania z mężem i dwójką maluchów, potem Tomek z narzeczoną. Każde z nich próbowało mnie pocieszyć na swój sposób.

— Mamo, to nie twoja wina — powtarzała Ania, przytulając mnie mocno. — Tata zawsze był trochę egoistą.

Ale ja wiedziałam swoje. Przez lata żyliśmy obok siebie — on w pracy, ja w domu, dzieci, obowiązki… Kiedy ostatni raz naprawdę rozmawialiśmy? Kiedy ostatni raz spojrzałam na niego jak na mężczyznę, a nie tylko ojca moich dzieci?

Wieczorami chodziłam po pustym mieszkaniu i dotykałam rzeczy Marka: jego ulubionego swetra, książek na półce, kubka z napisem „Najlepszy tata”. Każdy przedmiot przypominał mi o wspólnych latach — o pierwszym mieszkaniu na Ursynowie, o wakacjach nad morzem, o kłótniach i pogodzeniach.

Pewnego dnia znalazłam w szufladzie list od Marka sprzed lat. Pisał wtedy: „Haniu, jesteś moją kotwicą. Bez ciebie nie wiem, gdzie bym był”. Czy naprawdę wszystko mogło się tak po prostu skończyć?

Zaczęły się plotki wśród sąsiadek. Pani Basia z trzeciego piętra pytała szeptem: „A co się stało z Markiem? Wyjechał służbowo?” Inna sąsiadka rzuciła mimochodem: „W tym wieku to już tylko głupoty ludziom w głowie”.

Najgorsze były noce. Leżałam sama w łóżku i słuchałam ciszy. Czasem wyobrażałam sobie Marka gdzieś daleko — może z inną kobietą? Może siedzi w kawiarni i śmieje się tak, jak kiedyś ze mną?

Po miesiącu zadzwonił.

— Haniu… Chciałem tylko powiedzieć, że żyję. Wynająłem pokój w pensjonacie pod Krakowem. Dużo myślę o nas.

— Czy wrócisz? — zapytałam bez nadziei.

— Nie wiem — odpowiedział szczerze. — Ale chcę ci podziękować za wszystko.

Odłożyłam słuchawkę i poczułam ulgę pomieszaną z żalem. Wiedziałam już, że muszę nauczyć się żyć sama ze sobą.

Zaczęłam wychodzić na spacery do parku Skaryszewskiego. Zapisałam się na zajęcia jogi dla seniorów i pierwszy raz od lat poszłam do kina sama. Zosia namówiła mnie na wyjazd do sanatorium w Ciechocinku.

Powoli zaczęłam dostrzegać drobne radości: smak kawy o poranku bez pośpiechu, śmiech wnuków podczas odwiedzin, rozmowy z nowymi znajomymi z jogi.

Ale wciąż wracało pytanie: czy można zacząć wszystko od nowa po pięćdziesiątce? Czy jeszcze potrafię być szczęśliwa sama ze sobą?

Czasem patrzę w lustro i widzę kobietę inną niż ta sprzed roku — bardziej smutną, ale też silniejszą. Może życie naprawdę zaczyna się wtedy, gdy wszystko inne się kończy?

Czy ktoś z Was też musiał zaczynać od nowa po latach wspólnego życia? Jak poradziliście sobie z samotnością i poczuciem straty?