Zostałam sama, choć miałam rodzinę. Czy naprawdę na starość każdy jest zdany tylko na siebie?
— Mamo, przecież wiesz, że nie mogę teraz przyjechać. Praca, dzieci, wszystko na mojej głowie — głos Agnieszki w słuchawce był zniecierpliwiony, jakby tłumaczyła coś oczywistego dziecku, a nie własnej matce.
Patrzyłam przez okno na szare, listopadowe niebo. Wiesław spał w pokoju obok. Oddychał ciężko, czasem cicho jęknął przez sen. Od kilku miesięcy był coraz słabszy. Najpierw z trudem chodził, potem przestał wstawać z łóżka. Lekarze powiedzieli: „To już wiek, proszę pani. Trzeba się pogodzić.”
Ale jak się pogodzić? Jak pogodzić się z tym, że człowiek, z którym przeżyło się całe życie, nagle staje się cieniem samego siebie? Że nie ma już wspólnych spacerów po lesie, śmiechu przy niedzielnej kawie, nawet kłótni o drobiazgi?
— Agnieszko, ja naprawdę już nie daję rady. Wiesiek potrzebuje pomocy przy wszystkim. Ja też już nie mam siły… — głos mi się załamał.
— Mamo, przecież możesz zatrudnić opiekunkę. Ja ci mogę trochę dorzucić do tego, ale nie mogę rzucić wszystkiego i przyjechać! — odpowiedziała córka i usłyszałam w jej głosie nutę irytacji.
Zamknęłam oczy. Opiekunka… Tak, próbowałam. Ale Wiesław nie chciał nikogo obcego. Wstydził się. „Tylko ty, Marysiu” — powtarzał cicho, patrząc na mnie tymi swoimi zmęczonymi oczami.
Synowie też mieli swoje życie. Tomek mieszkał w Krakowie, rzadko dzwonił. Zawsze zabiegany, zawsze „w biegu”. Najmłodszy, Paweł, wyjechał do Anglii i od lat słyszałam tylko: „Mamo, jak będę mógł, to przyjadę”.
A ja zostałam tu — w naszym starym domu na obrzeżach miasta. Każdy dzień wyglądał tak samo: rano podawałam Wiesławowi leki, pomagałam mu się umyć, potem śniadanie, zmiana pościeli, pranie, gotowanie… Czasem miałam wrażenie, że jestem przezroczysta. Że nikt mnie nie widzi.
Pamiętam dzień, kiedy Wiesław pierwszy raz nie poznał mnie rano. Spojrzał na mnie nieobecnym wzrokiem i zapytał: — Kim pani jest?
Serce mi wtedy pękło. Przez chwilę stałam bez ruchu, próbując złapać oddech.
— To ja, Marysia… Twoja żona — wyszeptałam.
Patrzył na mnie długo, aż w końcu uśmiechnął się słabo i powiedział: — Przepraszam… coś mi się pomieszało.
Tamtego dnia zadzwoniłam do Tomka.
— Synku, tata jest coraz słabszy. Może byś przyjechał na weekend? Potrzebuję pomocy…
— Mamo, mam ważny projekt w pracy. Nie mogę teraz. Może za dwa tygodnie?
Za dwa tygodnie Wiesław już prawie nie mówił.
Czasem siadałam wieczorem w kuchni i płakałam po cichu do kubka herbaty. Nie chciałam nikogo obarczać swoimi łzami. Przecież byłam matką — zawsze silną, zawsze gotową pomóc innym.
Kiedyś sąsiadka Basia zapytała:
— Marysiu, a dzieci ci nie pomagają?
Uśmiechnęłam się gorzko:
— Każdy ma swoje życie…
Basia pokiwała głową ze współczuciem.
Wiedziałam, że ludzie gadają. Że mówią: „Taka porządna rodzina, a matka sama z chorym mężem.” Ale nikt nie wiedział, jak to jest naprawdę — kiedy budzisz się rano i przez chwilę masz nadzieję, że to tylko zły sen.
Pewnego dnia Wiesław bardzo źle się poczuł. Zadzwoniłam po pogotowie. Lekarz spojrzał na mnie ze współczuciem:
— Proszę pani, on już długo nie pociągnie…
Wtedy zadzwoniłam do wszystkich dzieci naraz. Głos mi drżał:
— Przyjedźcie… Proszę was…
Przyjechali. W końcu wszyscy razem — pierwszy raz od lat. Stali wokół łóżka ojca jak obcy ludzie. Agnieszka płakała cicho w kącie. Tomek patrzył gdzieś w okno. Paweł rozmawiał przez telefon z żoną z Anglii.
Wiesław odszedł spokojnie tej nocy. Trzymałam go za rękę do samego końca.
Po pogrzebie dzieci zostały jeszcze dwa dni. Potem każde wróciło do swojego życia.
Zostałam sama w pustym domu.
Cisza była ogłuszająca.
Przez pierwsze tygodnie chodziłam jak we śnie. Nie miałam siły gotować ani sprzątać. Czasem łapałam się na tym, że nasłuchuję kroków Wiesława albo czekam na jego głos z drugiego pokoju.
Dzieci dzwoniły rzadko. Agnieszka pytała: — Mamo, jak się trzymasz? Ale rozmowy były krótkie i powierzchowne.
Pewnego dnia zadzwoniła Basia:
— Marysiu, chodź na kawę. Nie możesz tak siedzieć sama.
Poszłam. Siedziałyśmy razem przy stole i milczałyśmy przez dłuższą chwilę.
— Wiesz co? — powiedziała w końcu Basia — Ja też myślałam, że dzieci będą przy mnie na starość… Ale każdy ma swoje życie.
Spojrzałam na nią i poczułam ulgę. Nie byłam jedyna.
Zaczęłyśmy spotykać się częściej — z Basią i innymi sąsiadkami. Razem piekłyśmy ciasta, rozmawiałyśmy o dawnych czasach i o tym, co boli najbardziej: o samotności.
Czasem myślę: czy naprawdę tak musi być? Czy rodzina to tylko słowo? Czy dzieci naprawdę nie widzą tego wszystkiego?
Może powinnam była głośniej prosić o pomoc? A może po prostu tak wygląda starość w dzisiejszych czasach?
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: „Czy naprawdę zasłużyłam na to wszystko? Czy ktoś jeszcze pamięta o tych wszystkich latach poświęcenia?”