Zawsze byłam dla niej. A kiedy ja potrzebowałam pomocy, usłyszałam: „Nie mam na to przestrzeni”
– Mamo, nie mam na to teraz przestrzeni – jej głos był chłodny, jakby mówiła do obcej osoby. Stałam w kuchni, ściskając telefon tak mocno, że aż pobielały mi knykcie. Za oknem padał deszcz, a ja czułam, jakby ktoś wylał mi kubeł zimnej wody na głowę.
Jeszcze tydzień temu gotowałam dla niej rosół, bo Karolina narzekała na zmęczenie. Zawsze byłam dla niej. Odkąd pamiętam. Dla mojej jedynej córki – Karoliny. Gdy była dzieckiem, nosiłam ją na rękach, kiedy miała gorączkę, szyłam kostiumy na przedszkolne występy, piekłam torty z kolorowymi posypkami. Gdy dorosła – wspierałam ją w wyborach, nie wtrącałam się, nawet kiedy bolało. Pomagałam, jak tylko mogłam. Kiedy urodziła pierwszego syna, byłam codziennie. Gotowałam, sprzątałam, chodziłam z wnukami na spacery, żeby mogła odpocząć. Nawet kiedy jej mąż, Tomek, wyjeżdżał w delegacje i zostawała sama z dwójką dzieci, nie narzekałam – po prostu byłam.
A teraz? Teraz ja potrzebowałam pomocy. Diagnoza przyszła nagle – rak piersi. Lekarz mówił coś o operacji, chemii, rekonwalescencji. Nie słuchałam wszystkiego, bo w głowie miałam tylko jedno: „Jak ja sobie poradzę sama?”
Zadzwoniłam do Karoliny z duszą na ramieniu. Słyszałam śmiech dzieci w tle, jej szybki oddech.
– Karolinko…
– Mamo, co się stało?
– Muszę ci coś powiedzieć…
Opowiedziałam jej wszystko. O szpitalu, o strachu. Czekałam na jej słowa otuchy, może nawet łzy.
– Mamo… Ja naprawdę nie mam teraz przestrzeni na twoje problemy. Chłopcy mają egzaminy, Tomek jest w delegacji…
Zatkało mnie.
– Ale Karolinko…
– Przepraszam, muszę kończyć.
Rozłączyła się.
Usiadłam przy stole i patrzyłam na zdjęcie Karoliny z dzieciństwa. Miała wtedy może pięć lat, uśmiechnięta od ucha do ucha w różowej sukience, którą sama jej uszyłam. Przypomniało mi się, jak płakała po nocach z powodu potworów pod łóżkiem – wtedy przytulałam ją i szeptałam do ucha bajki o dzielnych księżniczkach.
Teraz to ja bałam się potworów – tych prawdziwych: choroby, samotności i obojętności własnego dziecka.
Przez kilka dni nie mogłam dojść do siebie. Sąsiadka Zosia przyniosła mi zupę i zapytała:
– Co się stało? Wyglądasz jak cień człowieka.
Opowiedziałam jej wszystko. Zosia pokiwała głową.
– Dzieci teraz mają swoje życie…
Ale przecież ja też miałam swoje życie! A jednak zawsze byłam dla Karoliny.
W szpitalu leżałam sama. Obok mnie starsza pani Wanda codziennie dostawała kwiaty od córki i wnuczki. Słyszałam ich rozmowy przez zasłonę:
– Mamusiu, przyniosłyśmy ci ulubione ciasto!
Zazdrościłam im tej bliskości.
Karolina zadzwoniła raz – zapytała tylko o wyniki badań i szybko się rozłączyła.
Po operacji wróciłam do pustego mieszkania. Każdy kąt przypominał mi o niej: kredki na dnie szuflady, zdjęcia z wakacji nad morzem, laurki na Dzień Matki.
Pewnego dnia zebrałam się na odwagę i pojechałam do niej bez zapowiedzi. Otworzył mi wnuk – Staś.
– Babciu! – rzucił mi się na szyję.
Karolina stała w kuchni z telefonem przy uchu.
– Mamo? Co ty tu robisz?
– Chciałam cię zobaczyć…
Westchnęła ciężko.
– Mamo, naprawdę nie mam teraz czasu…
Staś patrzył na nas szeroko otwartymi oczami.
– Babciu, zostaniesz na obiad?
Karolina spojrzała na mnie z wyrzutem.
– Staś, babcia musi już iść.
Wyszłam stamtąd z ciężkim sercem. Po drodze płakałam jak dziecko.
Przez kolejne tygodnie dochodziłam do siebie sama. Zosia pomagała mi robić zakupy. Czasem dzwonił brat Karoliny – mój syn z pierwszego małżeństwa – ale mieszka za granicą i nie mógł przyjechać.
Pewnego wieczoru zadzwonił telefon.
– Mamo…
To była Karolina. Jej głos był cichy i zmęczony.
– Przepraszam… Wiem, że cię zawiodłam. Ale ja też jestem zmęczona…
Zamilkłyśmy obie.
– Wiem – powiedziałam w końcu. – Ale czasem trzeba być dla siebie nawzajem.
Usłyszałam cichy szloch po drugiej stronie.
Od tamtej pory nasze relacje są inne. Już nie jestem tą zawsze gotową matką na każde skinienie. Częściej myślę o sobie. Czasem spotykamy się na kawę – bez oczekiwań i pretensji.
Czy można być zbyt dobrą matką? Czy pomagając bez końca nie uczymy dzieci egoizmu? Może czasem trzeba pozwolić im dorosnąć naprawdę…
Czy wy też kiedyś poczuliście się opuszczeni przez własne dziecko? Jak sobie z tym poradziliście?