W ciemności klatki schodowej: Ucieczka przed przemocą i walka o nadzieję w Warszawie

— Mamo, zimno mi — wyszeptała Zosia, tuląc się do mojego ramienia. Stałam na klatce schodowej, opierając się o zimną ścianę, a w ramionach trzymałam śpiącego Jasia. Była druga w nocy. W kieszeni miałam tylko telefon i klucz do mieszkania, do którego nie chciałam już wracać. Za drzwiami zostawiłam wszystko: swoje rzeczy, wspomnienia, a przede wszystkim — strach.

W głowie wciąż dudniły mi słowa Krzyśka: „Nigdzie nie pójdziesz! Nikt cię nie zechce z tymi gówniarzami!” Jego krzyk, trzask rozbitego talerza, płacz dzieci — to wszystko mieszało się w mojej pamięci jak w złym śnie. Ale to nie był sen. To była moja rzeczywistość.

Wybrałam numer do Magdy, mojej przyjaciółki jeszcze z liceum. Zawsze powtarzała, że mogę na nią liczyć. Telefon odebrała po kilku sygnałach.

— Halo? — jej głos był senny i zirytowany.
— Magda… To ja. Muszę… muszę gdzieś przenocować. Krzysiek znowu… — głos mi się załamał.
— O tej godzinie? — westchnęła. — Słuchaj, mam dzieci, męża… Nie mogę cię teraz przyjąć. Przepraszam, ale musisz sobie jakoś poradzić.

Rozłączyła się. Stałam przez chwilę w osłupieniu, czując jak łzy spływają mi po policzkach. Zosia zaczęła cicho płakać.

— Mamusiu, gdzie pójdziemy?

Nie wiedziałam. Naprawdę nie wiedziałam. Przez chwilę rozważałam powrót do mieszkania, ale na samą myśl o Krzyśku ścisnęło mnie w żołądku. Przypomniałam sobie o sąsiadce z trzeciego piętra, pani Wandzie. Starsza kobieta, zawsze uśmiechnięta do dzieci. Może ona…

Zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam do jej drzwi. Po chwili usłyszałam szuranie kapci i cichy głos:

— Kto tam?
— Pani Wando, to ja… Ania z czwartego piętra. Przepraszam, że tak późno… Czy mogłabym wejść na chwilę?

Drzwi uchyliły się ostrożnie. Pani Wanda spojrzała na mnie i dzieci szeroko otwartymi oczami.

— Dziecko, co się stało?
— Nie mam gdzie pójść… Krzysiek… on… — nie byłam w stanie dokończyć.

Pani Wanda bez słowa otworzyła drzwi szerzej i zaprosiła nas do środka. W kuchni zaparzyła herbatę, podała dzieciom koc i pozwoliła im położyć się na kanapie.

— Aniu, musisz coś zrobić. Tak nie można żyć — powiedziała cicho, patrząc mi prosto w oczy.

Wiedziałam o tym doskonale. Ale co miałam zrobić? Nie miałam rodziny w Warszawie. Moja mama zmarła kilka lat temu, ojciec od dawna nie utrzymywał ze mną kontaktu. Krzysiek skutecznie odciął mnie od wszystkich znajomych i bliskich.

— Boję się — wyszeptałam.
— Wiem, kochanie. Ale masz dzieci. Musisz być silna dla nich.

Tej nocy nie spałam prawie wcale. Siedziałam przy oknie i patrzyłam na puste ulice Warszawy. Zastanawiałam się, jak to możliwe, że moje życie tak się potoczyło. Przecież kiedyś byłam szczęśliwa. Krzysiek był czuły, opiekuńczy… Dopiero po narodzinach Jasia zaczął się zmieniać. Najpierw były tylko słowa: „Jesteś beznadziejna”, „Nic nie potrafisz”. Potem przyszły pierwsze popychania, szarpaniny — zawsze za zamkniętymi drzwiami.

Próbowałam rozmawiać z teściową, ale ona tylko wzruszała ramionami:

— Każdy ma swoje problemy. Krzysiek ciężko pracuje, jest zmęczony.

A ja? Ja też pracowałam — na pół etatu w sklepie spożywczym na Mokotowie. Każdą złotówkę oglądałam dwa razy zanim ją wydałam. Krzysiek coraz częściej znikał na całe noce, wracał pijany i wyżywał się na mnie za swoje niepowodzenia.

Rano pani Wanda zrobiła nam śniadanie i zaproponowała, żebym zadzwoniła do Ośrodka Interwencji Kryzysowej.

— Oni ci pomogą — zapewniła.

Wahałam się długo. Bałam się konsekwencji — co jeśli Krzysiek mnie znajdzie? Co jeśli odbiorą mi dzieci? Ale kiedy spojrzałam na Zosię i Jasia śpiących spokojnie na kanapie pani Wandy, poczułam coś nowego: odrobinę nadziei.

Zadzwoniłam. Po drugiej stronie odezwała się kobieta o ciepłym głosie:

— Proszę przyjechać jak najszybciej. Mamy miejsce dla pani i dzieci.

Pani Wanda zamówiła nam taksówkę i wręczyła mi sto złotych.

— Oddasz, jak będziesz mogła — powiedziała stanowczo.

W Ośrodku przyjęto nas życzliwie. Dzieci dostały nowe piżamy i zabawki. Ja dostałam pokój z łazienką i obietnicę pomocy prawnej oraz psychologicznej.

Przez kolejne tygodnie uczyłam się żyć od nowa. Każdego dnia walczyłam ze strachem i poczuciem winy. Krzysiek wydzwaniał, groził mi SMS-ami, ale pracownicy Ośrodka pomogli mi zgłosić sprawę na policję i uzyskać zakaz zbliżania się.

Najtrudniejsze były rozmowy z dziećmi:

— Mamusiu, czy wrócimy jeszcze do domu? — pytała Zosia.
— Na razie jesteśmy tutaj bezpieczni — odpowiadałam, choć sama nie byłam tego pewna.

Czasem nachodziły mnie myśli: czy dobrze zrobiłam? Czy nie powinnam była wytrzymać jeszcze trochę dla dobra dzieci? Ale potem przypominałam sobie ich przerażone twarze i wiedziałam, że nie miałam wyboru.

Po kilku miesiącach znalazłam pracę w przedszkolu jako pomoc nauczyciela. Wynajęłam małe mieszkanie na Bielanach. Zosia poszła do nowej szkoły, Jaś do przedszkola. Powoli zaczynaliśmy budować nasze życie od nowa.

Czasem spotykam Magdę na ulicy. Unika mojego wzroku. Może czuje wstyd? Może żałuje? Nie wiem i chyba już nie chcę wiedzieć.

Najbardziej wdzięczna jestem pani Wandzie — za to, że otworzyła drzwi wtedy, gdy cały świat je przede mną zamknął.

Dziś wiem jedno: każda kobieta zasługuje na bezpieczeństwo i szacunek. Ale czy społeczeństwo naprawdę jest gotowe pomagać takim jak ja? Ilu ludzi jeszcze dziś stoi samotnie na klatce schodowej, czekając aż ktoś otworzy im drzwi?