Podziemne lato: Lato, które zmieniło wszystko
Najpierw był huk. Tak ogłuszający, że aż w uszach dzwoniło, jakby ciężarówka wjechała prosto w stary mur kamienicy na rogu ulicy Wiosennej. Upuściłam miskę z mięsem na gołąbki – szkło rozprysło się po kafelkach, a kot, jakby nagle miał skrzydła, jednym susem wskoczył pod stół. Przez chwilę nie mogłam złapać oddechu. Potem zapanowała cisza. Nie taka zwykła – pełna napięcia, jakby cały świat wstrzymał oddech razem ze mną.
– Halina! – krzyknął mój mąż, Andrzej, wybiegając z pokoju. – Wszystko w porządku?
Nie odpowiedziałam od razu. Patrzyłam na rozbite szkło i krew sączącą się z przeciętego palca. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że coś się stało na zewnątrz. Przez okno widziałam ludzi wybiegających na ulicę, krzyczących, płaczących dzieci. Z oddali dobiegał dźwięk syren.
– Musimy zejść do piwnicy – powiedział Andrzej stanowczo, łapiąc mnie za ramię. – To chyba gaz… albo coś gorszego.
Nie miałam siły protestować. Zawołaliśmy dzieci – Zosię i Michała – i razem zbiegliśmy po schodach do piwnicy. Tam już zebrało się kilku sąsiadów: pani Kwiatkowska z trzeciego piętra, pan Roman z synem, nawet stary pan Gajda, który zawsze narzekał na hałas.
W piwnicy było duszno i ciemno. Siedzieliśmy na workach z ziemniakami, czekając na jakiekolwiek wieści. Czułam, jak serce wali mi w piersi. Zosia tuliła się do mnie, a Michał próbował być dzielny, choć widziałam, jak drżą mu ręce.
– Co teraz będzie? – zapytała cicho Zosia.
Nie wiedziałam. Nikt nie wiedział. Po kilku godzinach przyszli strażacy. Powiedzieli, że wybuch uszkodził konstrukcję budynku i nie możemy wrócić do mieszkań. Na razie musimy zostać w piwnicy – dla bezpieczeństwa.
Tak zaczęło się nasze podziemne lato.
Pierwsze dni były najgorsze. Brakowało światła, powietrza i prywatności. Ludzie zaczęli się kłócić o byle co: o miejsce do spania, o jedzenie, o to, kto pierwszy pójdzie do prowizorycznej toalety za kotarą z koca. Andrzej próbował zachować spokój, ale widziałam, jak coraz częściej zaciska szczęki i unika mojego wzroku.
Pewnej nocy obudziły mnie szeptane głosy.
– To wszystko przez Halinę – syknęła pani Kwiatkowska do swojej koleżanki. – Gdyby nie jej kuchenne eksperymenty z gazem…
Poczułam, jak ogarnia mnie fala gorąca. Czy to naprawdę moja wina? Przecież zawsze sprawdzałam zawór… Ale może coś przeoczyłam? Może przez moją nieuwagę straciliśmy dach nad głową?
Od tamtej pory unikałam ludzi. Przestałam rozmawiać nawet z Andrzejem. On też był inny – zamknięty w sobie, coraz częściej wychodził na zewnątrz pod pretekstem szukania informacji.
Dzieci znosiły wszystko lepiej niż dorośli. Michał wymyślił grę: kto znajdzie najwięcej szczelin w murze albo kto pierwszy usłyszy kroki strażaków na schodach. Zosia rysowała kredą po ścianach piwnicy kolorowe kwiaty i słońce.
Ale dorośli… Dorośli zaczęli się zmieniać. Pan Roman zaczął pić – przynosił ze sobą butelki ukryte w torbie po ziemniakach. Pani Kwiatkowska coraz częściej płakała nocami. Nawet Andrzej pewnego dnia wybuchł:
– Ile jeszcze tu będziemy siedzieć?! – krzyknął, uderzając pięścią w ścianę. – Nie mogę już tego wytrzymać!
Próbowałam go uspokoić, ale on tylko odsunął się ode mnie.
– To wszystko przez ciebie…
Te słowa bolały bardziej niż cokolwiek innego.
Mijały tygodnie. Z czasem nauczyliśmy się żyć w tej ciasnocie. Dzieliliśmy się jedzeniem, organizowaliśmy dyżury przy świecach i próbowaliśmy zachować resztki normalności. Ale napięcie nie znikało.
Pewnego dnia Michał zachorował. Gorączka rosła z każdą godziną, a ja nie miałam nic poza starym termometrem i kilkoma tabletkami przeciwbólowymi.
– Musimy wezwać lekarza! – błagałam strażaków.
Ale oni tylko rozkładali ręce: „Nie możemy nikogo wpuścić do środka, to zbyt niebezpieczne”.
Czułam się bezradna jak nigdy dotąd. Siedziałam przy łóżku Michała całą noc, modląc się o cud.
Nad ranem gorączka spadła. Michał otworzył oczy i uśmiechnął się słabo:
– Mamo… śniło mi się słońce.
Poczułam łzy na policzkach.
W końcu nadszedł dzień, kiedy pozwolono nam wyjść na zewnątrz. Kamienica była otoczona taśmami i rusztowaniami. Nasze mieszkanie – zniszczone, pełne gruzu i pyłu.
Sąsiedzi rozeszli się każdy w swoją stronę. Niektórzy płakali ze szczęścia, inni milczeli ponuro.
Andrzej podszedł do mnie niepewnie.
– Przepraszam… – wyszeptał. – Nie powinienem był cię obwiniać.
Nie odpowiedziałam od razu. Patrzyłam na nasze dzieci bawiące się wśród ruin.
Czy można odbudować dom i rodzinę po takim lecie? Czy można wybaczyć sobie i innym?
Czasem myślę, że prawdziwa siła rodzi się właśnie wtedy, gdy nie mamy już nic do stracenia.