Oddałam swój dom dla dzieci – dziś czuję się zapomniana. Czy warto było się poświęcać?
– Mamo, naprawdę nie musisz tego robić – powiedział Tomek, patrząc na mnie z niepokojem. Stałam w kuchni, oparta o blat, a w mojej głowie kłębiły się myśli. Przez okno widziałam, jak padał pierwszy śnieg tej zimy. W powietrzu unosił się zapach świeżo parzonej kawy, ale nie czułam ani jej aromatu, ani ciepła.
– Muszę, Tomku. Wy i tak macie już dość problemów. Skoro mogę wam pomóc, to zrobię to – odpowiedziałam cicho, choć w środku krzyczałam z bezsilności.
To był grudzień dwa lata temu. Miałam wtedy 65 lat i mieszkałam w dużym mieszkaniu na warszawskim Mokotowie. Dzieci – Tomek i Ania – od dawna już miały swoje rodziny, ale życie ich nie rozpieszczało. Tomek stracił pracę, a Ania z mężem ledwo wiązali koniec z końcem po narodzinach drugiego dziecka.
Zdecydowałam się sprzedać mieszkanie i kupić małe dwupokojowe lokum na obrzeżach miasta. Resztę pieniędzy podzieliłam między dzieci. Wszyscy mówili, że jestem szalona. „Zostaniesz sama na starość, a dzieci zapomną!” – ostrzegała sąsiadka, pani Zofia. Nie wierzyłam jej. Przecież rodzina to rodzina.
Początkowo wszystko wydawało się układać. Dzieci dziękowały mi ze łzami w oczach. Tomek znalazł nową pracę, Ania mogła odetchnąć finansowo. Przez kilka miesięcy często do mnie dzwonili, przyjeżdżali z wnukami na niedzielne obiady. Czułam się potrzebna.
Ale z czasem coś zaczęło się zmieniać. Telefony stawały się coraz rzadsze. „Mamo, przepraszam, mamy tyle na głowie…” – słyszałam coraz częściej. Wnuki rosły, miały swoje zajęcia, a ja coraz częściej siedziałam sama w swoim małym mieszkaniu, patrząc przez okno na szare bloki.
Pewnego dnia zadzwoniłam do Ani.
– Cześć kochanie, może wpadniecie w weekend? Upiekę waszą ulubioną szarlotkę.
– Mamo, nie damy rady… Michał ma turniej piłkarski, a ja muszę nadrobić pracę. Może za tydzień?
Tydzień minął, potem kolejny. Z Tomkiem było podobnie: „Mamo, jestem zawalony robotą…”.
Zaczęłam czuć się coraz bardziej niewidzialna. Kiedyś byłam centrum ich świata – teraz byłam tylko dodatkiem do ich życia, kimś na końcu listy spraw do załatwienia.
Najgorszy był pierwszy samotny Wigilia w nowym mieszkaniu. Dzieci spędzały święta ze swoimi teściami. Siedziałam przy stole z jednym talerzem i patrzyłam na pusty pokój. Próbowałam nie płakać, ale łzy same spływały mi po policzkach.
W marcu zachorowałam na grypę. Przez tydzień leżałam w łóżku z gorączką. Nikt nie zadzwonił zapytać, jak się czuję. Dopiero sąsiadka przyniosła mi rosół i pomogła zrobić zakupy.
Zaczęłam zadawać sobie pytania: czy naprawdę dobrze zrobiłam? Czy moje poświęcenie miało sens? Czy dzieci mnie jeszcze potrzebują?
Pewnego dnia zebrałam się na odwagę i pojechałam do Tomka bez zapowiedzi. Otworzył mi drzwi zaskoczony.
– Mamo? Co się stało?
– Chciałam cię zobaczyć – odpowiedziałam drżącym głosem.
W środku siedziała jego żona, Agata, z telefonem w ręku.
– Przepraszam, mamo, mamy dziś gości… Może innym razem?
Wyszłam stamtąd z poczuciem upokorzenia i żalu. Po drodze do domu płakałam jak dziecko.
Od tamtej pory rzadko wychodzę z domu. Czasem spotykam się z sąsiadkami na herbatę, ale to nie to samo co rozmowa z własnymi dziećmi czy śmiech wnuków.
Czuję się jak cień własnego życia. Oddałam wszystko dla rodziny – dom, oszczędności, poczucie bezpieczeństwa – a zostałam sama z pustką i tęsknotą.
Czasem myślę: może powinnam była być bardziej egoistyczna? Może powinnam była zostawić sobie choć trochę wygody i niezależności?
Ale przecież matka zawsze myśli o dzieciach najpierw…
Czy naprawdę tak musi być? Czy poświęcenie zawsze prowadzi do samotności? A może jeszcze jest dla mnie jakaś nadzieja?