Moja teściowa zainwestowała w nasz dom — teraz traktuje go jak swój. Czy dobroć rodziny może być przekleństwem?
— Znowu przyszła bez zapowiedzi! — szepczę do siebie, patrząc przez wizjer na znajomą sylwetkę. Moja teściowa, pani Halina, stoi pod drzwiami z siatką pełną zakupów i uśmiechem, który dla postronnych byłby ciepły, ale dla mnie oznacza tylko jedno: kolejny dzień pod jej dyktando.
— Dzień dobry, kochanie! — woła już od progu, zanim zdążę otworzyć drzwi. — Przyniosłam wam trochę świeżych bułek i sernika. O, i muszę zobaczyć, czy kwiatki na balkonie nie schną.
Nie mam nawet czasu odpowiedzieć. Halina już wchodzi do kuchni, rozstawia zakupy, komentuje porządek (a raczej jego brak), a potem zaczyna opowiadać o sąsiadce z parteru, która ponoć znowu źle zaparkowała.
Kiedyś myślałam, że to miłe — mieć kogoś tak zaangażowanego w nasze życie. Ale od kiedy Halina dołożyła się do wkładu własnego na nasze mieszkanie w Warszawie, jej obecność stała się wszechobecna. Mój mąż, Tomek, powtarza: „Przecież mama tylko chce dobrze”. Ale ja czuję się jak gość we własnym domu.
Pamiętam dzień podpisania aktu notarialnego. Halina była dumna, łzy wzruszenia spływały jej po policzkach. — Teraz macie swoje miejsce na ziemi! — mówiła, ściskając mnie za rękę. — Ale pamiętajcie, dom to nie tylko ściany. To rodzina.
Nie sądziłam wtedy, że te słowa będą miały tak dosłowne znaczenie.
Zaczęło się niewinnie: drobne rady dotyczące wystroju wnętrz („Ten kolor ścian jest taki smutny, może przemalujemy?”), potem regularne wizyty („Przechodziłam obok, pomyślałam, że wpadnę na kawę!”), aż w końcu pojawiły się klucze do naszego mieszkania. — Na wszelki wypadek, gdybyście coś zgubili albo wyjechali — tłumaczyła.
Pewnego dnia wróciłam wcześniej z pracy. Wchodzę do mieszkania i słyszę odgłosy sprzątania. W łazience stoi Halina w moim szlafroku, myje lustro i mruczy pod nosem: — No nie mogę patrzeć na te zacieki.
— Mamo! — wykrzyknęłam zaskoczona. — Co ty tu robisz?
— Przecież mówiłam Tomkowi, że dziś przyjdę podlewać kwiaty. A skoro już jestem…
Nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać. Czułam się upokorzona i bezsilna. Próbowałam rozmawiać z Tomkiem:
— Kochanie, musimy coś z tym zrobić. Ja nie mam już przestrzeni dla siebie!
Tomek wzdychał ciężko:
— Ale przecież mama nam pomogła… Nie możemy jej teraz zamknąć drzwi przed nosem.
— To nie chodzi o wdzięczność! Chodzi o nasze życie! — krzyczałam w końcu, bo czułam, że nikt mnie nie słyszy.
Zaczęliśmy się coraz częściej kłócić. Każda rozmowa o Halinie kończyła się awanturą. Ja zamykałam się w łazience i płakałam po cichu. Tomek wychodził na balkon i palił papierosa za papierosem.
W pracy byłam coraz bardziej rozkojarzona. Koleżanka z biura zapytała:
— Coś się stało? Wyglądasz na zmęczoną.
Chciałam jej powiedzieć wszystko, ale bałam się oceny. Przecież teściowa to nie wróg…
Pewnego wieczoru Halina przyszła z nowym pomysłem:
— Myślałam, że mogłabym tu czasem nocować. Wiesz, jak wracam późno z chóru…
Poczułam zimny pot na plecach.
— Mamo, ale to jest nasz dom…
— No właśnie! Nasz! — odpowiedziała z uśmiechem.
Wtedy pękłam.
— Mamo, doceniam wszystko, co dla nas zrobiłaś. Ale ja potrzebuję prywatności! Chcę czasem być sama z Tomkiem. Chcę móc chodzić po domu w piżamie i nie martwić się, że ktoś zaraz wejdzie!
Halina spojrzała na mnie jak na obcą osobę.
— Myślałam, że jesteśmy rodziną…
Przez kilka dni nie przychodziła. Tomek był obrażony. W domu panowała cisza jak przed burzą.
W końcu usiedliśmy razem przy stole. Ja, Tomek i Halina.
— Musimy ustalić zasady — powiedziałam drżącym głosem. — Chcemy cię widywać, ale potrzebujemy też czasu tylko dla siebie. Proszę cię: dzwoń przed wizytą i nie przychodź bez zapowiedzi.
Halina długo milczała.
— Dobrze — powiedziała w końcu cicho. — Ale pamiętajcie… Ja tylko chciałam wam pomóc.
Od tamtej pory jest lepiej. Halina dzwoni przed wizytą. Czasem nawet pyta, czy może przyjść. Ale relacje już nigdy nie będą takie same. Zawsze czuję cień jej rozczarowania i żalu.
Często zastanawiam się: czy można być wdzięcznym i jednocześnie walczyć o swoje granice? Czy dobroć bliskich zawsze musi mieć swoją cenę?
A wy? Jak radzicie sobie z rodziną, która nie zna słowa „prywatność”? Czy można nauczyć bliskich szacunku do naszych granic bez ranienia ich uczuć?