Krok w moim kierunku: Ostatnia lekcja Walentyny Pawłowskiej

— Walentyna Pawłowska, czy pani zupełnie zwariowała?! — głos kierowniczki szkoły, Ludmiły Nowak, przeciął ciszę pokoju nauczycielskiego jak ostrze noża. — W pięćdziesiąt osiem lat chce pani odejść ze szkoły? Dokąd pani pójdzie, na litość boską?

Starannie układałam podręczniki w równy stos, nie podnosząc wzroku. Dłonie drżały mi tak bardzo, że musiałam je schować pod biurkiem. Czułam na sobie spojrzenia koleżanek — jedne pełne współczucia, inne złośliwe, jeszcze inne po prostu obojętne. Przez chwilę miałam ochotę wybuchnąć płaczem albo krzyknąć, że mam już dość, ale tylko ścisnęłam usta i odpowiedziałam cicho:

— Jakoś sobie poradzę, Ludmiło.

— Poradzisz sobie? — powtórzyła z ironią. — Z czego będziesz żyła? Z emerytury? Przecież twoja córka mieszka w Warszawie i nawet nie przyjeżdża na święta! Syn w Niemczech! Kto ci pomoże?

Zacisnęłam pięści. To było jak uderzenie w najczulszy punkt. Moje dzieci… Odkąd wyjechały, zostałam sama w tym starym mieszkaniu na ulicy Mickiewicza. Mąż zmarł pięć lat temu. Od tamtej pory szkoła była moim jedynym światem.

— Może czas pomyśleć o sobie — powiedziałam, choć głos mi się łamał.

Ludmiła prychnęła i wyszła, trzaskając drzwiami. W pokoju zapadła niezręczna cisza. Usłyszałam szept Anny, młodej polonistki:

— Pani Walentyno… jeśli mogę coś powiedzieć… ja panią rozumiem. Też czasem mam ochotę rzucić to wszystko.

Uśmiechnęłam się blado. Anna była jedyną osobą, która czasem pytała mnie o coś więcej niż sprawdziany i dyżury na korytarzu.

Po pracy wróciłam do pustego mieszkania. W kuchni czekał na mnie tylko zimny barszcz i sterta nieumytych naczyń. Usiadłam przy stole i spojrzałam na zdjęcie rodziny: ja, mąż, dzieci — jeszcze mali, uśmiechnięci. Gdzie to wszystko się podziało?

Telefon zadzwonił nagle, wyrywając mnie z zamyślenia. To była córka, Marta.

— Mamo? Wszystko w porządku? — zapytała bez przekonania.

— Tak, kochanie. Wszystko dobrze — skłamałam.

— Słyszałam od cioci Krysi, że chcesz odejść ze szkoły…

Westchnęłam ciężko.

— Tak. Już nie mam siły. Nie czuję się tam potrzebna.

— Mamo… a co będziesz robić? — Jej głos był pełen niepokoju, ale też jakiegoś dystansu.

— Nie wiem jeszcze. Może zacznę malować? Zawsze chciałam spróbować…

Po drugiej stronie zapadła cisza.

— Mamo… ja nie mogę teraz przyjechać. Wiesz, praca…

— Rozumiem — przerwałam jej szybko. — Dbaj o siebie.

Odłożyłam słuchawkę i poczułam się jeszcze bardziej samotna niż wcześniej. Przez całą noc przewracałam się z boku na bok, myśląc o tym, co powiedziała Ludmiła: „Kto ci pomoże?”

Następnego dnia w szkole nikt już nie mówił o mojej decyzji. Dzieciaki biegały po korytarzu jak zawsze, ktoś zgubił tornister, ktoś inny płakał z powodu złej oceny. Patrzyłam na nich i czułam dziwną ulgę — jakby ciężar spadał mi z ramion.

Po lekcjach Anna podeszła do mnie z kubkiem herbaty.

— Pani Walentyno… jeśli pani naprawdę odejdzie… będzie mi pani brakować.

Spojrzałam na nią uważnie. W jej oczach zobaczyłam coś więcej niż tylko współczucie — zobaczyłam strach przed przyszłością, przed samotnością, przed tym, że życie może się nagle zmienić i nie da się tego zatrzymać.

— Aniu… nie bój się zmian. Czasem trzeba zrobić krok w swoim kierunku, nawet jeśli wszyscy wokół mówią ci, że to szaleństwo.

Przytuliła mnie mocno i przez chwilę poczułam się potrzebna — może nawet ważna.

Wieczorem zadzwonił syn, Michał.

— Mamo… słyszałem o twojej decyzji. Chciałem tylko powiedzieć… przepraszam, że tak rzadko dzwonię.

— Michałku… ja tylko chcę być szczęśliwa. Nie chcę już żyć dla innych.

— Rozumiem cię. Może przyjadę na Wielkanoc?

Łzy napłynęły mi do oczu.

— Byłoby cudownie.

Po rozmowie długo siedziałam w fotelu, patrząc przez okno na puste ulice mojego miasta. Zrozumiałam wtedy, że przez całe życie bałam się zrobić coś dla siebie. Zawsze byłam matką, żoną, nauczycielką — nigdy po prostu Walentyną.

Ostatniego dnia w szkole dzieci przyniosły mi laurki i kwiaty. Anna płakała bardziej niż ja. Ludmiła tylko skinęła głową i wyszła bez słowa.

Wyszłam ze szkoły po raz ostatni i poczułam dziwną lekkość. Może to strach? A może wolność?

Dziś siedzę przy sztaludze i próbuję namalować pierwszy obraz od trzydziestu lat. Nie wiem jeszcze, co z tego wyjdzie. Ale wiem jedno: czasem trzeba zrobić krok w swoim kierunku — nawet jeśli wszyscy wokół mówią ci, że to szaleństwo.

Czy naprawdę można zacząć wszystko od nowa mając pięćdziesiąt osiem lat? Czy odwaga to tylko wielkie czyny, czy może zwykłe powiedzenie „dość”? Co wy byście zrobili na moim miejscu?