Gdy los puka do drzwi: Historia Przemysława i Klaudii

— Dzień dobry, koleżanko — powiedziałem, ledwo powstrzymując drżenie głosu. Mój uśmiech był ciepły, wręcz palący, a ona spojrzała na mnie spod długich rzęs z lekkim rozbawieniem. Klaudia. Miała w sobie coś nieuchwytnego, coś, co sprawiało, że nawet najbardziej pewny siebie facet czuł się przy niej jak chłopiec. Wszedłem do biura jak zwykle o ósmej, z kubkiem kawy i głową pełną planów na kolejny dzień. Ale tego ranka wszystko było inne. Los zapukał do moich drzwi w postaci nowej pracownicy.

— Przemysław, prawda? — zapytała, wyciągając rękę. — Klaudia. Słyszałam już o panu legendy.

Zachichotałem nerwowo. — Mam nadzieję, że tylko te dobre.

— Zobaczymy — odpowiedziała z uśmiechem, który był jednocześnie wyzwaniem i obietnicą.

Od tamtej chwili nie mogłem przestać o niej myśleć. Każdy jej ruch, każde spojrzenie przyciągało mnie jak magnes. Byłem samotny od lat — żona odeszła ode mnie pięć lat temu, zabierając syna do Gdańska. Próbowałem układać sobie życie na nowo, ale Warszawa była dla mnie tylko miejscem pracy i pustych wieczorów w mieszkaniu na Żoliborzu. Moi rodzice mieszkali daleko, kontakt z bratem urwał się po rodzinnej kłótni o spadek po dziadkach. Zostałem sam ze swoimi ambicjami i żalem.

Klaudia była inna niż wszystkie kobiety, które znałem. Miała cięty język i nie bała się mówić tego, co myśli. Już pierwszego dnia podczas zebrania rzuciła pomysł, który wywrócił naszą kampanię do góry nogami. Szefowa patrzyła na nią z uznaniem, a ja poczułem ukłucie zazdrości — nie tylko zawodowej.

Wieczorem napisałem do niej na firmowym komunikatorze: „Może kawa po pracy? Chciałbym lepiej poznać osobę, która tak namieszała w dziale.”

Odpisała krótko: „Kawa tak, ale bez podtekstów.”

Spotkaliśmy się w małej kawiarni przy Placu Zbawiciela. Rozmawialiśmy o wszystkim — o pracy, o życiu w Warszawie, o marzeniach i rozczarowaniach. Klaudia opowiedziała mi o swoim dzieciństwie w Łodzi, o ojcu alkoholiku i matce, która całe życie walczyła o lepszy byt dla córki. Słuchałem jej z zapartym tchem. Poczułem się blisko niej jak nigdy wcześniej z żadną kobietą.

Z czasem nasze spotkania stały się coraz częstsze. W pracy staraliśmy się zachować dystans, ale wieczorami nie mogliśmy się rozstać. Pewnego razu zaprosiłem ją do siebie na kolację. Przy świecach i winie atmosfera zrobiła się gęsta od napięcia.

— Wiesz, Przemek — powiedziała nagle — ja nie szukam przygód. Mam za sobą trudne związki i nie chcę być tylko czyjąś odskocznią.

— Nie jesteś — odpowiedziałem szczerze. — Jesteś kimś więcej.

Zbliżyliśmy się do siebie nie tylko fizycznie, ale i emocjonalnie. Jednak im bardziej się angażowałem, tym bardziej czułem niepokój. W pracy zaczęły krążyć plotki. Koleżanka z działu HR rzuciła mi kiedyś w kuchni:

— Uważaj na Klaudię. Ona już raz rozbiła komuś małżeństwo.

Zignorowałem to, ale słowa te wracały do mnie nocami jak złowrogie echo.

Pewnego dnia zadzwonił mój brat Michał — pierwszy raz od lat.

— Przemek, musimy pogadać. Mama jest chora. Rak trzustki. Nie zostało jej dużo czasu.

Świat mi się zawalił. Pojechałem do rodzinnego domu pod Radomiem. Matka była cieniem samej siebie. Siedzieliśmy przy stole w milczeniu, a ja czułem ciężar niewypowiedzianych słów.

— Synku… — wyszeptała — nie marnuj życia na żal i samotność.

Wróciłem do Warszawy rozbity. Klaudia czekała na mnie pod blokiem.

— Co się stało? — zapytała z troską.

Opowiedziałem jej wszystko. Przytuliła mnie mocno.

— Przemek… jeśli chcesz być ze mną tylko dlatego, że boisz się samotności… to nie wystarczy.

Zacząłem się zastanawiać: czy naprawdę ją kocham? Czy to tylko ucieczka przed pustką?

W pracy atmosfera gęstniała z dnia na dzień. Szefowa wezwała mnie na rozmowę:

— Przemysław, doceniam twoje wyniki, ale musisz oddzielić życie prywatne od zawodowego. Ludzie gadają.

Poczułem się upokorzony i wściekły jednocześnie. Po powrocie do domu wybuchłem przy Klaudii:

— Może lepiej będzie, jeśli przestaniemy się spotykać! Wszystko przez nas się sypie!

Patrzyła na mnie długo w milczeniu.

— Jeśli tak uważasz…

Wyszła bez słowa. Zostałem sam w pustym mieszkaniu z poczuciem winy i żalu.

Minęły tygodnie. Matka zmarła w listopadzie. Na pogrzebie stałem obok brata i czułem, jakbyśmy znów byli rodziną — choć na chwilę. Po wszystkim Michał objął mnie ramieniem:

— Nie zmarnuj drugiej szansy, Przemek.

Wróciłem do Warszawy i napisałem do Klaudii długiego maila. Przeprosiłem za wszystko — za strach, za egoizm, za to, że pozwoliłem plotkom i lękom zniszczyć coś pięknego.

Odpisała po kilku dniach: „Może jeszcze kiedyś los zapuka do naszych drzwi… Ale teraz muszę zadbać o siebie.”

Dziś siedzę przy oknie mojego mieszkania i patrzę na rozświetlone miasto. Zastanawiam się: czy naprawdę potrafimy rozpoznać ten moment, gdy los puka do naszych drzwi? Czy mamy odwagę otworzyć je szeroko — nawet jeśli boimy się tego, co zobaczymy po drugiej stronie?