W dniu moich 55. urodzin mąż spakował walizkę: Powiedział tylko, że chce „jeszcze coś przeżyć”
– Naprawdę musisz to robić dzisiaj? – zapytałam, czując jak głos więźnie mi w gardle. Stałam w progu salonu, patrząc na Marka, który zapinał walizkę. Był skupiony, jakby pakował się na służbowy wyjazd, a nie opuszczał nasze wspólne życie.
Nie odpowiedział od razu. W końcu westchnął ciężko i spojrzał na mnie z czymś, co mogłam nazwać tylko zmęczeniem.
– Muszę, Aniu. Nie mogę już dłużej udawać.
W kuchni czekała kawa i moje ulubione ciasto z jabłkami – upiekłam je dzień wcześniej, żebyśmy mogli razem świętować moje 55. urodziny. Zawsze tak robiliśmy: drobne gesty, wspólne śniadanie, telefon od dzieci. Myślałam, że będzie spokojnie. Może nawet ciepło.
Zamiast tego dostałam walizkę i kilka suchych słów.
– Co to znaczy? – zapytałam, choć przecież wiedziałam. Czułam to od miesięcy: jego nieobecność przy stole, krótkie odpowiedzi, wieczory spędzane przed komputerem. Ale łudziłam się, że to tylko zmęczenie pracą, może kryzys wieku średniego.
– Chcę jeszcze coś przeżyć – powiedział cicho. – Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć. Po prostu… muszę spróbować.
Wtedy poczułam, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Przez chwilę nie mogłam złapać tchu.
– A ja? A nasze życie? Dzieci? – głos mi się załamał.
Marek spuścił wzrok. – Dzieci są dorosłe. Ty… Ty sobie poradzisz. Jesteś silniejsza niż myślisz.
Nie pamiętam, jak długo stałam w tym salonie. Słońce przesuwało się po ścianie, kawa stygnęła na stole. W końcu usłyszałam trzask drzwi i zostałam sama.
Przez pierwsze dni chodziłam po domu jak cień. Wszędzie widziałam ślady Marka: jego kubek w łazience, sweter na krześle, książki na półce. Próbowałam dzwonić do dzieci – Paulina odebrała od razu.
– Mamo? Co się stało? – zapytała zaniepokojona.
Nie umiałam wydusić z siebie słowa. W końcu tylko szepnęłam:
– Tata odszedł.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Ale… jak to? Dlaczego?
– Powiedział, że chce jeszcze coś przeżyć – powtórzyłam mechanicznie.
Paulina przyjechała tego samego dnia. Przytuliła mnie mocno i płakałyśmy razem w kuchni. Syn, Michał, zadzwonił wieczorem. Był wściekły:
– Co mu odbiło?! Przecież wszystko mieliście! Dom, rodzinę…
Nie umiałam odpowiedzieć.
Minęły tygodnie. Każdy dzień był walką: z samotnością, z poczuciem winy, z pytaniami bez odpowiedzi. Zaczęły się plotki wśród sąsiadek:
– Słyszałaś? Marek zostawił Ankę…
– Pewnie znalazł sobie młodszą…
– A taka była porządna rodzina…
Udawałam, że mnie to nie rusza. Ale bolało. Najbardziej wtedy, gdy spotykałam go przypadkiem w sklepie – zawsze sam, zawsze z tym samym zmęczonym spojrzeniem.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie mama:
– Aniu, nie możesz się tak zamykać w sobie. Przyjedź do nas na wieś, odpoczniesz trochę.
Pojechałam. Wieś pod Lublinem pachniała latem i sianem. Mama piekła chleb, tata siedział na ganku i czytał gazetę. Przez chwilę poczułam się znowu dzieckiem – bezpieczna i zaopiekowana.
Ale nawet tam nie mogłam uciec od myśli o Marku.
Któregoś wieczoru zadzwonił do mnie brat:
– Słuchaj, Anka… Może powinnaś pogadać z kimś? Psycholog czy coś…
Oburzyłam się:
– Nie jestem wariatką!
Ale potem długo nie mogłam zasnąć. Może rzeczywiście powinnam z kimś porozmawiać?
Zapisałam się na terapię w poradni rodzinnej w Lublinie. Bałam się pierwszego spotkania – co powiem obcej kobiecie o swoim życiu? Ale psycholożka była ciepła i cierpliwa.
– Pani Aniu, proszę mi powiedzieć: czego pani najbardziej żałuje?
Zastanowiłam się długo.
– Chyba tego… że nie zauważyłam wcześniej. Że nie walczyłam o nas.
– A może walczyła pani tyle, ile mogła? Może to nie pani wina?
Poczułam ulgę. Po raz pierwszy od miesięcy ktoś powiedział mi coś innego niż „musisz być silna”.
Jesienią Paulina urodziła córeczkę – moją pierwszą wnuczkę. Znowu poczułam radość: tuliłam małą Zosię i myślałam o tym, ile jeszcze pięknych chwil przede mną.
Marek pojawił się w szpitalu kilka godzin po porodzie. Stał pod ścianą, niepewny.
– Gratuluję – powiedział cicho.
Patrzyliśmy na siebie długo. W jego oczach widziałam żal – ale też ulgę. Jakby chciał powiedzieć: „Nie wrócę”.
Nie prosiłam go o powrót. Wiedziałam już, że nie mogę budować życia na czyimś poczuciu winy.
Zaczęłam powoli układać sobie świat na nowo: wróciłam do pracy w bibliotece miejskiej, zapisałam się na zajęcia jogi dla seniorów, zaczęłam spotykać się z koleżankami na kawie.
Czasem było mi bardzo trudno – szczególnie wieczorami, gdy dom był pusty i cichy. Ale coraz częściej czułam też spokój.
Któregoś dnia spotkałam Marka na spacerze nad Bystrzycą. Szliśmy obok siebie przez chwilę w milczeniu.
– Przepraszam – powiedział nagle. – Wiem, że cię skrzywdziłem.
Spojrzałam na niego spokojnie.
– Wiem. Ale już nie musisz mnie przepraszać.
Uśmiechnął się smutno i odszedł w swoją stronę.
Dziś mam 56 lat i wiem jedno: życie potrafi złamać serce nawet wtedy, gdy wydaje się poukładane i bezpieczne. Ale potrafi też dać drugą szansę – jeśli tylko pozwolimy sobie ją zobaczyć.
Czasem zastanawiam się: czy można naprawdę wybaczyć komuś taką zdradę? Czy lepiej próbować ratować coś za wszelką cenę, czy pozwolić odejść?
A wy? Co byście zrobili na moim miejscu?