Nieunikniony wybór: Między miłością a sumieniem
— Hej, darmozjadzie! — Wojtek wrzasnął, wymachując ciężką siatą nad głową szczeniaka, który z nadzieją patrzył na mnie spod ławki przy sklepie. — Oszalałaś? Karmić bezpańskie psy moimi zakupami? — Jego głos był ostry jak nóż, a ja poczułam, jak wstyd i złość ściskają mi gardło. Stałam tam, z kromką chleba w ręku, patrząc na Wojtka i na psa, który nie rozumiał, że jego głód jest dla kogoś problemem.
To był zwykły wiosenny dzień, ale we mnie wszystko się gotowało. Od kilku tygodni czułam narastającą pustkę. Wojtek był moim partnerem od pięciu lat. Kiedyś śmialiśmy się razem, planowaliśmy przyszłość, ale ostatnio coraz częściej czułam się jak intruz we własnym domu. Każda rozmowa kończyła się kłótnią. Każdy gest był oceniany. Nawet takie drobiazgi jak nakarmienie psa stały się powodem do awantury.
Po powrocie do mieszkania Wojtek trzaskał drzwiami i rzucał zakupy na blat. — Zawsze musisz robić po swojemu! — wykrzyknął. — Nie rozumiesz, że nie stać nas na dokarmianie całego świata?
Chciałam odpowiedzieć, że to tylko kawałek chleba, ale wiedziałam, że nie chodzi o chleb. Chodziło o coś więcej — o to, kim jestem i kim się staję przy nim. Ostatnio coraz częściej łapałam się na tym, że nie poznaję siebie. Gdzie podziała się ta Kasia, która wierzyła w dobroć i empatię?
Wieczorem długo patrzyłam w lustro. Moje odbicie wydawało się obce. „Jak szybko płynie czas…” — pomyślałam. Jeszcze niedawno miałam marzenia: chciałam pomagać zwierzętom, pracować w schronisku, może nawet założyć własną fundację. Teraz moje życie kręciło się wokół pracy w biurze rachunkowym i domowych awantur.
Telefon zadzwonił nagle. To była mama. — Kasiu, tata znowu miał atak serca — powiedziała cicho. — Potrzebuję cię tu.
Zamarłam. Rodzice mieszkali w małym miasteczku pod Lublinem. Odkąd wyjechałam na studia do Warszawy, widywaliśmy się rzadko. Zawsze tłumaczyłam się brakiem czasu, pracą, obowiązkami wobec Wojtka. Ale teraz poczułam wyrzuty sumienia.
— Muszę jechać do rodziców — powiedziałam Wojtkowi następnego dnia rano.
— Znowu? — prychnął. — Może powinnaś tam wrócić na stałe? Skoro ci tak źle ze mną…
Nie odpowiedziałam. Spakowałam kilka rzeczy i wyszłam bez słowa. W pociągu patrzyłam przez okno na przesuwające się pola i lasy. Czułam ulgę i strach jednocześnie.
W domu rodzinnym wszystko było takie samo jak dawniej: zapach świeżo pieczonego chleba, stary zegar tykający na ścianie, mama krzątająca się w kuchni. Tata leżał w łóżku, blady i zmęczony.
— Kasiu… dobrze, że jesteś — wyszeptał, ściskając moją dłoń.
Przez kolejne dni pomagałam mamie we wszystkim: gotowałyśmy razem obiady, sprzątałyśmy ogród, rozmawiałyśmy wieczorami przy herbacie. Czułam się potrzebna jak nigdy dotąd.
Ale z każdym dniem narastał we mnie niepokój. Wojtek dzwonił coraz rzadziej. Kiedy w końcu odebrał telefon, usłyszałam tylko: — Kiedy wracasz? Nie mogę tu sam wszystkiego ogarnąć.
— Tata jest słaby… Nie wiem jeszcze kiedy wrócę — odpowiedziałam cicho.
— Zawsze masz wymówkę! Może powinnaś w końcu wybrać: oni albo ja! — rzucił i rozłączył się.
Siedziałam długo z telefonem w ręku. W głowie kłębiły mi się myśli: czy naprawdę muszę wybierać? Czy nie można być dobrą córką i partnerką jednocześnie?
Pewnego wieczoru mama usiadła obok mnie na werandzie.
— Kasiu… widzę, że coś cię gryzie — zaczęła delikatnie. — Zawsze byłaś wrażliwa na cudzą krzywdę. Ale pamiętaj: nie możesz zapominać o sobie.
Te słowa uderzyły mnie mocniej niż wszystkie kłótnie z Wojtkiem.
Następnego dnia rano zadzwonił dzwonek do drzwi. To był listonosz z paczką dla mnie. W środku znalazłam stary album ze zdjęciami z dzieciństwa i list od taty:
„Kasiu,
Zawsze byłaś naszą dumą. Wiem, że życie nie jest łatwe i czasem trzeba dokonywać trudnych wyborów. Ale pamiętaj: najważniejsze to być wiernym sobie.
Tata”
Płakałam długo tego dnia. Wiedziałam już, co muszę zrobić.
Wieczorem zadzwoniłam do Wojtka.
— Musimy porozmawiać — powiedziałam stanowczo.
— O czym? — burknął.
— O nas. O tym, że nie chcę już żyć w ciągłym strachu przed twoją złością. Że chcę być sobą i pomagać innym, nawet jeśli to oznacza karmienie bezpańskich psów twoim chlebem.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
— Czyli co? Zostawiasz mnie dla psa? — zaśmiał się gorzko.
— Zostawiam cię dla siebie — odpowiedziałam spokojnie.
Rozłączyłam się i poczułam ulgę tak wielką, jakby ktoś zdjął mi z ramion ciężar całego świata.
Dziś siedzę na ławce przed domem rodziców i głaszczę szczeniaka, którego przygarnęłyśmy z mamą ze schroniska. Tata powoli wraca do zdrowia. Ja wracam do siebie.
Czasem myślę o Wojtku i o tym wszystkim, co nas łączyło i dzieliło. Czy naprawdę można być szczęśliwym, jeśli ciągle rezygnuje się z własnych marzeń dla czyjegoś spokoju? Czy wybór zawsze musi oznaczać stratę?
A może to właśnie odwaga do wyboru siebie jest największym aktem miłości?