Nieprzygotowany na ojcostwo: Gorzka lekcja z pierwszych dni rodzicielstwa
– Naprawdę? – wyszeptałam, przekraczając próg mieszkania z maleńką Zosią w ramionach. W nozdrza uderzył mnie zapach niepozmywanych naczyń, a pod nogami poczułam rozsypane chrupki. – Michał, gdzie są pieluchy? – zawołałam, próbując nie podnieść głosu, choć w środku już wrzałam.
Michał wybiegł z pokoju, przecierając oczy. – Cześć, kochanie! Jak się czujesz? – rzucił, jakbyśmy wrócili z wakacji, a nie ze szpitala po porodzie.
– Gdzie są pieluchy? I chusteczki? I… cokolwiek dla dziecka?! – powtórzyłam, czując jak łzy napływają mi do oczu. Zosia zaczęła płakać, a ja razem z nią. W głowie miałam obraz tego, jak miało być: czyste łóżeczko, przygotowane ubranka, zapas mleka modyfikowanego na wszelki wypadek. Zamiast tego – chaos.
Michał rozłożył ręce. – Myślałem, że jeszcze zdążymy wszystko kupić… Przecież mówiłaś, że wyjdziecie dopiero jutro.
– Michał! – wybuchłam. – Mówiłam ci tysiąc razy, żebyś przygotował wszystko na czas! Przecież wiedziałeś, że mogę wrócić wcześniej!
Zosia płakała coraz głośniej. Usiadłam na kanapie, przytulając ją do piersi. Michał stał bezradnie, jakby nie wiedział, co zrobić. Przez chwilę miałam ochotę po prostu wyjść i zostawić go z tym wszystkim. Ale przecież nie mogłam – miałam w ramionach bezbronne dziecko.
W głowie kłębiły mi się myśli: „Czy on naprawdę nie rozumie powagi sytuacji? Czy to ja jestem przewrażliwiona?” Przez dziewięć miesięcy planowałam wszystko: listy zakupów, wizyty u lekarza, szkołę rodzenia. Michał był na każdej wizycie, ale zawsze wydawał się być gdzieś obok – obecny ciałem, nie duchem.
– Daj mi Zosię, pójdę do sklepu – zaproponował niepewnie.
– Teraz? Jest niedziela wieczór! – syknęłam. – Sklepy są zamknięte! Co ty sobie myślałeś?
Zapanowała cisza. Słychać było tylko szloch Zosi i moje urywane oddechy. Michał usiadł naprzeciwko mnie i spuścił głowę.
– Przepraszam… Naprawdę chciałem…
– Chciałeś czy zrobiłeś? – przerwałam mu ostro.
W tej chwili zadzwoniła moja mama. Odbierając telefon, ledwo powstrzymałam łzy.
– Mamo… Możesz przyjechać? Nie mamy nic dla Zosi…
Mama przyjechała w pół godziny z torbą pełną pieluch i ubranek po mojej młodszej siostrze. Przy niej poczułam się jak dziecko – bezradna i zawiedziona dorosłością.
Kiedy mama wyszła, Michał próbował się tłumaczyć:
– Przepraszam, naprawdę się pogubiłem. Nie wiedziałem, że to wszystko tak szybko…
– Michał, jesteśmy rodzicami! To nie jest zabawa! – krzyknęłam przez łzy.
Przez kolejne dni żyliśmy jak na polu minowym. Każda drobnostka wywoływała kłótnie: o to, kto ma wstać do Zosi w nocy, kto ma zrobić zakupy, kto ma posprzątać kuchnię. Michał coraz częściej wychodził na papierosa na balkon i wracał z czerwonymi oczami.
Pewnego wieczoru usiadł obok mnie na kanapie.
– Magda… Ja się boję. Boję się, że sobie nie poradzę. Że cię zawiodę…
Spojrzałam na niego zaskoczona. Zawsze wydawał się taki pewny siebie – dusza towarzystwa, żartowniś. Teraz widziałam w nim zagubionego chłopca.
– Ja też się boję – przyznałam cicho. – Ale musimy być drużyną. Inaczej to wszystko się rozpadnie.
Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Zosia spała spokojnie w swoim łóżeczku – jedynym miejscu w tym domu, które wyglądało tak, jak powinno.
Następnego dnia Michał poszedł do sklepu z listą ode mnie i wrócił z pełnymi siatkami. Zaczął też pomagać przy kąpieli Zosi i nawet sam przewinął ją kilka razy (choć za pierwszym razem pielucha była założona tyłem do przodu). Ale mimo tych drobnych sukcesów czułam w sobie gorycz.
Wieczorami płakałam po cichu do poduszki. Czułam się samotna jak nigdy wcześniej. Moje koleżanki z Instagrama wrzucały zdjęcia idealnych rodzinnych chwil: mężowie tulący dzieci, śniadania do łóżka dla młodych mam. A ja miałam bałagan, zmęczenie i poczucie zdrady.
Zaczęłam rozmawiać z innymi mamami na forum internetowym. Okazało się, że nie jestem sama. Jedna napisała: „Mój Bartek przez pierwszy tydzień nawet nie wiedział, jak trzymać synka na rękach”. Inna: „U nas też był dramat – mąż kupił tylko jedną paczkę pieluch i myślał, że wystarczy na miesiąc”.
Te historie trochę mnie uspokoiły. Może to po prostu mężczyźni inaczej przeżywają ojcostwo? Może ich trzeba nauczyć tego wszystkiego od podstaw?
Pewnego dnia odwiedziła nas teściowa. Od progu zaczęła krytykować:
– Magda, a czemu Zosia ma takie cienkie ubranko? Przecież jest zimno! Michałku, czemu nie pomagasz żonie?
Michał zacisnął szczęki i wyszedł do kuchni. Ja zostałam sama z jej wyrzutami sumienia.
– Pani Aniu, proszę mi wierzyć – próbuję robić wszystko najlepiej jak potrafię…
Teściowa spojrzała na mnie z politowaniem:
– W moich czasach kobiety radziły sobie same…
Po jej wyjściu Michał wrócił i rzucił:
– Wiesz co? Moja mama zawsze myśli, że wszystko wie najlepiej…
Spojrzałam na niego uważnie:
– Może dlatego boisz się brać odpowiedzialność? Bo zawsze ktoś robił wszystko za ciebie?
Michał milczał długo.
– Może masz rację… Ale chcę się nauczyć. Dla ciebie i dla Zosi.
Od tamtej pory zaczęliśmy rozmawiać więcej – o naszych lękach i oczekiwaniach. Było ciężko: czasem krzyczeliśmy na siebie przez łzy zmęczenia; czasem śmialiśmy się przez łzy szczęścia, kiedy Zosia pierwszy raz się uśmiechnęła.
Dziś mija miesiąc od naszego powrotu ze szpitala. Wciąż uczymy się siebie nawzajem jako rodzice i partnerzy. Czasem mam ochotę uciec do mamy albo wykrzyczeć wszystko Michałowi prosto w twarz. Ale potem patrzę na Zosię i wiem, że warto walczyć o naszą rodzinę.
Czy można nauczyć się być rodzicem bez wsparcia i rozmowy? Czy jesteśmy gotowi wybaczać sobie błędy i budować coś nowego na gruzach dawnych oczekiwań? Może Wy też mieliście podobne doświadczenia?