„Nie jestem już twoją służącą, pani Zawadzka!” – Moja walka o własne życie, granice i szacunek

– Nie jestem już twoją służącą, pani Zawadzka! – krzyknęłam, a mój głos odbił się echem po ciasnym, pachnącym naftaliną przedpokoju. Przez chwilę w powietrzu zawisła cisza, ciężka i lepka jak stary dywan pod moimi stopami. Pani Zawadzka spojrzała na mnie z niedowierzaniem, jej oczy, zwykle zamglone, teraz błyszczały gniewem i rozczarowaniem.

Nie wiem, kiedy to się zaczęło. Może wtedy, gdy pierwszy raz przyniosłam jej zakupy, bo zobaczyłam, jak z trudem wspina się po schodach z siatkami. Może wtedy, gdy zadzwoniła do mnie wieczorem, bo „coś stukało w kaloryferze” i bała się sama zasnąć. Albo wtedy, gdy jej córka, pani Renata, zadzwoniła do mnie z Warszawy, prosząc, żebym „zerknęła na mamę, bo ona taka samotna”.

Na początku czułam się potrzebna. Sama pamiętam, jak moja babcia umierała w samotności, a sąsiedzi odwracali wzrok. Chciałam być lepsza. Chciałam wierzyć, że dobro wraca. Ale dobro, jak się okazało, potrafi też przygniatać.

– Pani Marto, a może by mi pani jeszcze ziemniaki obrała? – usłyszałam któregoś dnia, gdy już kończyłam myć podłogę w jej kuchni. – I pranie nastawiła, bo ja już nie mam siły.

– Pani Zawadzka, ja naprawdę muszę już iść, dzieci czekają na obiad…

– Ale przecież to tylko chwilka! – jej głos był słodki, ale w oczach pojawił się cień pretensji.

Wyszłam wtedy z mieszkania z poczuciem winy. Znowu. W domu czekały na mnie dwie głodne córki i mąż, który coraz częściej patrzył na mnie z wyrzutem.

– Ile jeszcze będziesz tam siedzieć? – zapytał Paweł pewnego wieczoru, gdy wróciłam później niż zwykle. – Myślisz, że ja nie mam nic do roboty? Że dzieci same się odrobią?

– Przecież ona nie ma nikogo…

– A my co? My też cię potrzebujemy! – rzucił i trzasnął drzwiami do sypialni.

Tej nocy długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, słysząc w głowie głosy: „Pomóż jej”, „Nie zostawiaj jej samej”, „Twoja rodzina cierpi”.

Z czasem prośby pani Zawadzkiej stawały się coraz bardziej natarczywe. Najpierw zakupy i sprzątanie, potem gotowanie, pranie, a nawet towarzyszenie jej u lekarza. Czułam się jak trybik w jej codzienności. Gdy raz nie odebrałam telefonu, zadzwoniła do mojej córki:

– Mamusiu, pani Zawadzka mówiła, że coś jej się stało i dlaczego nie odbierasz?

Zaciskałam zęby. Coraz częściej łapałam się na tym, że nie lubię już tej kobiety. Że czuję do niej żal i złość. Ale zaraz potem przychodziło poczucie winy. Przecież ona jest sama. Przecież jej córka dzwoni tylko od święta. Przecież ja mogę pomóc.

W pracy zaczęłam popełniać błędy. Szefowa wezwała mnie na rozmowę:

– Marta, co się z tobą dzieje? Jesteś rozkojarzona, zapominasz o terminach…

– Przepraszam, mam ostatnio dużo na głowie…

– Wszyscy mamy. Ale ty musisz się ogarnąć.

Wróciłam do domu i zobaczyłam Pawła siedzącego przy stole z pustym talerzem przed sobą.

– Nie mogę tak dłużej – powiedział cicho. – Albo ona, albo my.

Poczułam, jakby ktoś uderzył mnie w brzuch. Przecież nie mogę zostawić pani Zawadzkiej samej! Ale czy mogę zostawić własną rodzinę?

Któregoś dnia przyszłam do niej wcześniej niż zwykle. Drzwi były uchylone. Weszłam i zobaczyłam ją siedzącą w fotelu, patrzącą w okno.

– Dzień dobry, pani Zawadzka…

– Dobrze, że jesteś! – przerwała mi ostro. – Trzeba mi apteczkę przynieść, bo coś mnie boli w nodze. I śmieci wynieść! I…

Coś we mnie pękło.

– Pani Zawadzka, ja nie mogę tak dalej! Mam swoją rodzinę, pracę… Nie jestem pani służącą!

Spojrzała na mnie zaskoczona. Przez chwilę myślałam, że się rozpłacze. Ale ona tylko zacisnęła usta.

– Wszyscy mnie zostawiają – powiedziała cicho. – Nawet pani.

Wyszłam stamtąd z sercem ściśniętym jak pięść. W domu Paweł objął mnie bez słowa. Dzieci przytuliły się do mnie mocno.

Przez kilka dni nie zaglądałam do pani Zawadzkiej. Czułam ulgę i… pustkę. Zastanawiałam się: czy zrobiłam dobrze? Czy można pomagać komuś kosztem siebie?

Po tygodniu zadzwoniła do mnie jej córka:

– Pani Marto, mama mówiła, że już pani nie przychodzi. Co się stało?

– Proszę pani, ja mam swoją rodzinę i swoje życie. Nie mogę być cały czas do dyspozycji pani mamy.

Usłyszałam westchnienie po drugiej stronie słuchawki.

– Rozumiem… Ale wie pani, mama bez pani sobie nie poradzi.

Zamknęłam oczy i poczułam łzy pod powiekami.

Dziś mijam mieszkanie pani Zawadzkiej i słyszę ciszę za drzwiami. Czasem myślę o niej z żalem i współczuciem. Ale wiem jedno: nie można pomagać innym kosztem siebie i swoich bliskich.

Czy naprawdę jesteśmy odpowiedzialni za samotność innych ludzi? Gdzie kończy się dobroć, a zaczyna wykorzystywanie? Czy ktoś z was też musiał kiedyś postawić granicę – nawet jeśli bolało?