Między ziemniakami a miłością: Opowieść o teściowej, synowej i granicach troski
— Po co obierasz tyle ziemniaków i pakujesz je do trzylitrowego słoika? I po co ci cały garnek barszczu, skoro mieszkasz sama? — zapytała mnie Basia, moja przyjaciółka, kiedy przyszła na herbatę. Stałam wtedy przy kuchennym stole, ręce miałam mokre od skrobi, a w powietrzu unosił się zapach świeżo obranych ziemniaków. Przez chwilę milczałam, bo nie wiedziałam, jak jej odpowiedzieć. W końcu westchnęłam ciężko.
— To wszystko dla Pawła. Szkoda mi go — powiedziałam, czując jak ściska mnie w gardle. — Jego żona nawet herbaty dobrze nie zaparzy. A co dopiero mówić o jedzeniu — albo podgrzewa gotowce z marketu, albo zamawia pizzę. On przecież tak lubi domowe obiady…
Basia spojrzała na mnie z troską i lekkim rozbawieniem. — Jadwiga, przecież on już dawno dorosły. Może czas pozwolić mu żyć po swojemu?
Ale jak mam pozwolić? Przecież to mój jedyny syn. Wychowywałam go sama po śmierci męża, dbałam o każdy jego krok. Kiedy poznał Martę, miałam nadzieję, że znajdzie sobie kogoś, kto będzie o niego dbał tak samo jak ja. Ale ona…
Pamiętam pierwsze spotkanie z Martą. Przyszła do nas na niedzielny obiad. Była cicha, trochę nieśmiała, ale uprzejma. Zapytałam ją wtedy, czy pomoże mi obrać ziemniaki. Spojrzała na mnie zdezorientowana i powiedziała: — Przepraszam, ale nigdy tego nie robiłam…
Zamurowało mnie. Jak można nie umieć obrać ziemniaków? Przecież to podstawa! Ale uśmiechnęłam się tylko i powiedziałam, że pokażę jej jak. Myślałam, że z czasem się nauczy. Że będzie chciała się nauczyć.
Minęły trzy lata od ich ślubu. Paweł coraz rzadziej przychodzi na obiady do mnie, a kiedy już wpada, zawsze prosi o słoik barszczu albo bigosu na wynos. Marta nie gotuje — mówi mi o tym wprost. — Jadwigo, ja nie mam do tego serca — tłumaczy się za każdym razem, kiedy próbuję ją przekonać do wspólnego lepienia pierogów czy robienia schabowego.
Czasem mam wrażenie, że ona robi to specjalnie. Że chce mi udowodnić, iż Paweł może żyć bez mojej opieki. Ale przecież widzę, jak chudnie! Jak wraca zmęczony z pracy i nawet nie ma porządnego obiadu!
Ostatnio postanowiłam działać. Kupiłam dziesięć kilo ziemniaków i zaczęłam je obierać wieczorami przed telewizorem. Pakowałam je do słoików z wodą i zostawiałam na parapecie w piwnicy. Kiedy Paweł przyjechał w sobotę po zakupy, wręczyłam mu trzy słoiki i garnek barszczu.
— Mamo, po co tyle tego? — zapytał z lekkim uśmiechem.
— Żebyś miał co jeść! — odpowiedziałam stanowczo.
Widziałam w jego oczach wdzięczność pomieszaną z zażenowaniem. Ale zabrał wszystko.
Wieczorem zadzwoniła Marta.
— Jadwigo, dziękuję za jedzenie… Ale naprawdę nie musisz się tak starać. Paweł radzi sobie świetnie.
— Radzi sobie? — przerwałam jej ostro. — On jest coraz chudszy! Ty nawet herbaty dobrze nie zaparzysz!
Po drugiej stronie zapadła cisza.
— Staram się jak mogę — powiedziała cicho. — Ale może powinna pani pozwolić nam żyć po swojemu?
Rozłączyła się pierwsza.
Całą noc nie mogłam spać. Przewracałam się z boku na bok, myśląc o tym, jak bardzo różni się nasze podejście do życia. Dla mnie dom to ciepło kuchni, zapach pieczonego chleba i wspólne posiłki przy stole. Dla Marty dom to miejsce odpoczynku po pracy, Netflix i szybka kolacja na kanapie.
Zaczęłam coraz częściej rozmawiać o tym z Basią.
— Może rzeczywiście przesadzasz? — pytała mnie delikatnie. — Może Paweł jest szczęśliwy?
Ale czy można być szczęśliwym bez domowego obiadu?
Pewnego dnia postanowiłam odwiedzić ich bez zapowiedzi. Chciałam zobaczyć na własne oczy, jak wygląda ich życie. Weszłam do mieszkania i od razu poczułam zapach kawy i… świeżo upieczonego ciasta?
Marta stała przy kuchni w fartuchu, wyjmując z piekarnika szarlotkę.
— O! Dzień dobry, Jadwigo! — uśmiechnęła się lekko zmieszana.
Paweł siedział przy stole z kubkiem kawy i gazetą.
— Mamo, usiądź z nami — powiedział spokojnie.
Usiadłam i patrzyłam na Martę, która kroiła ciasto. Była skupiona i… szczęśliwa? Paweł patrzył na nią z czułością.
— Wiesz mamo — zaczął Paweł — Marta może nie gotuje tak jak ty, ale robi najlepszą szarlotkę na świecie. I zawsze jest przy mnie, kiedy tego potrzebuję.
Poczułam ukłucie zazdrości i smutku. Czy naprawdę byłam aż tak ślepa?
Po powrocie do domu długo siedziałam przy kuchennym stole. Patrzyłam na puste słoiki po ziemniakach i zastanawiałam się nad swoim miejscem w życiu Pawła.
Czy moja troska była wyrazem miłości czy egoizmu? Czy umiem pozwolić synowi być szczęśliwym na własnych warunkach?
Może czas nauczyć się odpuszczać… Ale czy potrafię przestać być matką? Czy ktoś z was też kiedyś musiał wybrać między troską a wolnością bliskich?