Jedna decyzja, która zmieniła wszystko: Historia z warszawskiego sklepu spożywczego
— Mamo, czy dzisiaj też nie będzie kolacji? — zapytała cicho Zosia, patrząc na mnie wielkimi, brązowymi oczami. Stałam przy kuchennym stole, próbując ukryć łzy. W lodówce zostało tylko trochę margaryny i pół słoika ogórków. W portfelu miałam 7 złotych i kilka groszy. Był 22 grudnia, śnieg padał za oknem, a w telewizji mówili o świątecznych promocjach i rodzinnych spotkaniach. U nas w domu panowała cisza i głód.
Mój mąż, Tomek, od miesięcy nie mógł znaleźć pracy. Zwalniali go z każdej budowy — raz przez kontuzję, raz przez cięcia kosztów. Ja sprzątałam klatki schodowe w blokach na Pradze, ale od kiedy zachorowałam na zapalenie płuc, nie miałam siły nawet wyjść z łóżka. Zosia i jej młodszy brat Michałek patrzyli na mnie codziennie z nadzieją, że coś wymyślę. Ale ja już nie miałam pomysłów.
Tego dnia Tomek wrócił do domu z pustymi rękami. — Przepraszam, Anka — powiedział cicho. — Próbowałem u Staszka na bazarze, ale nie potrzebują nikogo przed świętami. — Usiadł ciężko na krześle i schował twarz w dłoniach.
Wieczorem, kiedy dzieci już spały, usiedliśmy razem w kuchni. — Nie damy rady tak dalej — wyszeptałam. — Nie mogę patrzeć, jak dzieci głodują. Może… może powinniśmy poprosić o pomoc MOPS? — Tomek spojrzał na mnie z bólem. — Wiesz, że już byliśmy tam trzy razy. Dali nam paczkę makaronu i konserwę. To wszystko.
Wtedy podjęliśmy decyzję, która zmieniła nasze życie.
Następnego dnia rano poszliśmy do osiedlowego spożywczaka na rogu ulicy Targowej. Sklep był pełen ludzi robiących ostatnie zakupy przed świętami. Tomek ścisnął moją dłoń tak mocno, że aż zabolało. — Wezmę tylko chleb i mleko — szepnął. — Może nikt nie zauważy.
Serce waliło mi jak młotem, kiedy patrzyłam, jak wkłada bochenek chleba i karton mleka do kurtki. Ja stałam przy półce z makaronem i udawałam, że coś wybieram. Nagle usłyszałam krzyk:
— Ej! Co pan robi?!
Odwróciłam się gwałtownie. Sprzedawczyni już biegła w stronę Tomka, a za nią jakiś starszy pan z kolejki. Tomek próbował wyjść ze sklepu, ale zatrzymali go przy drzwiach.
— Proszę wyjąć to z kurtki! — krzyczała sprzedawczyni.
— Przepraszam… ja tylko… dzieci są głodne… — wyszeptał mój mąż.
Ktoś zadzwonił po policję. Ludzie patrzyli na nas z pogardą i szeptali między sobą. Czułam się jak najgorszy człowiek na świecie.
Po dziesięciu minutach do sklepu wszedł policjant. Miał na plakietce napisane: „aspirant Piotr Majewski”. Był wysoki, miał zmęczone oczy i lekko siwiejące włosy.
— Co tu się dzieje? — zapytał spokojnie.
Sprzedawczyni zaczęła opowiadać całą historię, podkreślając każde słowo: „kradzież”, „bezczelność”, „bieda to nie powód”.
Policjant spojrzał na nas uważnie.
— To prawda? Ukradliście jedzenie? — zapytał cicho.
Tomek skinął głową i spuścił wzrok.
— Dlaczego? — zapytał policjant.
Nie wytrzymałam i zaczęłam płakać. — Nie mamy nic… dzieci są głodne… Proszę pana, to pierwszy raz… Przysięgam…
W sklepie zapadła cisza. Ludzie przestali szeptać. Policjant długo patrzył nam w oczy. Potem odwrócił się do sprzedawczyni:
— Czy sklep poniósł dużą stratę?
Kobieta wzruszyła ramionami. — Chleb i mleko… Ale to nie o to chodzi! To zasada!
Policjant wyjął portfel i położył pieniądze na ladzie.
— Proszę to potraktować jako zapłatę za towar. A państwa proszę o dokumenty.
Zadrżałam ze strachu, ale podałam dowód osobisty.
Policjant spisał nasze dane, po czym powiedział cicho:
— Wiem, jak to jest nie mieć niczego przed świętami. Ale kradzież to nie jest rozwiązanie. Proszę więcej tego nie robić.
Spojrzał na nas jeszcze raz i dodał:
— Gdzie państwo mieszkają?
Zawahałam się przez chwilę, ale odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
— Proszę wracać do domu i poczekać na mnie jutro rano.
Nie spałam tej nocy ani minuty. Bałam się, że przyjdzie z nakazem eksmisji albo zabierze nam dzieci.
Następnego dnia rano ktoś zapukał do drzwi. Otworzyłam je drżącymi rękami. Przed nami stał aspirant Majewski z dwoma torbami pełnymi jedzenia: makaronem, konserwami, słodyczami dla dzieci.
— To od ludzi z komendy — powiedział cicho. — Zebraliśmy trochę na święta dla waszej rodziny.
Nie mogłam powstrzymać łez. Michałek rzucił mu się na szyję, a Zosia zaczęła śpiewać kolędę.
Tego dnia pierwszy raz od miesięcy poczułam nadzieję.
Dziś minęły trzy lata od tamtego wydarzenia. Tomek znalazł pracę w magazynie, ja sprzątam biura w centrum miasta. Dzieci chodzą do szkoły z pełnymi brzuszkami.
Często wracam myślami do tamtego dnia w sklepie i zastanawiam się: co by było, gdyby wtedy trafił się inny policjant? Czy jeden gest może naprawdę zmienić czyjeś życie?
Czy wy też wierzycie w to, że dobro wraca? A może to tylko piękne bajki dla naiwnych?