Prezent pełen niespodzianek – historia Wandy
— Wanda, nie zapomnij o lekach! — głos córki rozbrzmiewał w słuchawce z irytującą troską, jakby mówiła do dziecka, a nie do kobiety po sześćdziesiątce. Przewróciłam oczami, choć wiedziałam, że tego nie zobaczy. — Spokojnie, Marto, wszystko mam. I dokumenty, i leki, i nawet twoje ulubione ciasteczka na drogę — odpowiedziałam z udawaną lekkością, choć w środku czułam się jak przed egzaminem.
Przeszłam jeszcze raz po mieszkaniu. Kuchnia lśniła, łazienka pachniała świeżością. Lubiłam ten porządek, tę przewidywalność. Odkąd przeszłam na emeryturę, moje życie stało się ciche i poukładane jak szuflada z bielizną. Rano kawa, potem spacer do parku, czasem spotkanie z sąsiadką na klatce. Czas płynął powoli, a ja nauczyłam się go smakować. Ale dziś wszystko było inaczej. Dziś miałam wyjechać nad morze — prezent od Marty na moje sześćdziesiąte piąte urodziny.
— Po co mi to? — mruknęłam do siebie, zamykając drzwi na dwa zamki. — Przecież tu mi dobrze. Po co wyrywać mnie z mojego świata?
Ale wiedziałam, że jeśli nie pojadę, Marta się obrazi. A tego nie chciałam. Ostatnio nasze relacje były napięte jak struna w starym fortepianie. Czułam, że oddalamy się od siebie z każdym kolejnym telefonem, każdą rozmową o niczym i wszystkim naraz.
W pociągu siedziałam przy oknie i patrzyłam na przesuwające się za szybą krajobrazy. Pola, lasy, małe miasteczka — wszystko wydawało się takie znajome i obce zarazem. Obok mnie usiadła młoda dziewczyna z dzieckiem na rękach. Maluch płakał, a ona próbowała go uspokoić.
— Przepraszam za hałas — powiedziała cicho.
— Nic się nie stało — odpowiedziałam i uśmiechnęłam się do niej. Przypomniałam sobie Martę jako małą dziewczynkę. Też często płakała w podróży. Zawsze wtedy śpiewałam jej kołysanki.
Dojechałam do pensjonatu późnym popołudniem. Pokój był przytulny, z widokiem na szare morze i pustą plażę. Rozpakowałam walizkę i usiadłam na łóżku. Wtedy zadzwonił telefon.
— Mamo, jesteś już? Wszystko w porządku? — głos Marty był napięty.
— Tak, kochanie. Wszystko dobrze. Widzę morze z okna — odpowiedziałam spokojnie.
— Cieszę się. Odpocznij trochę. I pamiętaj o kolacji! — dodała jeszcze i rozłączyła się szybko.
Zostałam sama z ciszą i szumem fal za oknem. Przez chwilę poczułam ulgę — nikt niczego ode mnie nie chciał, nikt nie zadawał pytań. Ale zaraz potem przyszła samotność, ta stara znajoma, która siadała obok mnie wieczorami.
Następnego dnia postanowiłam pójść na spacer brzegiem morza. Wiatr targał mi włosy, piasek skrzypiał pod butami. Patrzyłam na mewy i myślałam o tym, jak bardzo zmieniło się moje życie przez ostatnie lata. O śmierci męża, o tym jak Marta wyprowadziła się do Warszawy i coraz rzadziej dzwoniła.
W pewnym momencie zobaczyłam starszego mężczyznę siedzącego na ławce. Miał siwe włosy i pogodną twarz.
— Dzień dobry — powiedziałam nieśmiało.
— Dzień dobry pani — odpowiedział z uśmiechem. — Piękny dzień na spacer, prawda?
Usiadłam obok niego i zaczęliśmy rozmawiać. Nazywał się Stanisław i co roku przyjeżdżał tu na kilka tygodni.
— Samotność to trudna rzecz — powiedział nagle, patrząc w dal. — Ale czasem wystarczy rozmowa z kimś obcym, żeby poczuć się lepiej.
Zgodziłam się z nim w duchu. Rozmawialiśmy długo o życiu, o dzieciach, o tym jak trudno jest pogodzić się ze zmianami.
Wieczorem zadzwoniła Marta.
— Mamo, jak ci się podoba? Poznałaś kogoś?
— Tak, poznałam pana Stanisława. Bardzo miły człowiek.
— To dobrze… Mamo, chciałam ci coś powiedzieć… — zawahała się.
— Słucham?
— Ja… jestem w ciąży. Bałam się ci powiedzieć wcześniej. Nie wiem nawet dlaczego… Może dlatego, że ostatnio tak się kłócimy…
Zatkało mnie na chwilę. Przez głowę przetoczyły mi się wszystkie nasze ostatnie rozmowy pełne pretensji i niedopowiedzeń.
— Marto… Dlaczego mi nie powiedziałaś?
— Bałam się twojej reakcji. Że powiesz, że nie dam rady… Że jestem za młoda…
Poczułam ukłucie żalu i winy.
— Kochanie… Może czasem jestem surowa, ale zawsze cię kocham. I zawsze będę przy tobie — powiedziałam cicho.
Po tej rozmowie długo nie mogłam zasnąć. Myśli kłębiły mi się w głowie jak fale rozbijające się o brzeg. Czy byłam dobrą matką? Czy potrafiłam okazać Marcie wsparcie wtedy, kiedy najbardziej tego potrzebowała?
Następnego dnia spotkałam Stanisława ponownie. Opowiedziałam mu o rozmowie z córką.
— Wie pani — powiedział spokojnie — dzieci zawsze będą nas potrzebować, nawet jeśli udają dorosłych.
Te słowa zostały ze mną do końca wyjazdu. Każdego dnia czułam coraz większą ulgę i spokój. Zrozumiałam, że ten prezent od Marty był nie tylko wyjazdem nad morze, ale też szansą na pojednanie i nowe otwarcie w naszej relacji.
Kiedy wróciłam do domu, mieszkanie wydawało mi się inne — mniej puste, bardziej przyjazne. Zadzwoniłam do Marty pierwsza raz od dawna bez powodu.
— Cześć córeczko… Jak się czujesz?
Usłyszałam w jej głosie ulgę i radość.
Czasem jeden prezent potrafi zmienić wszystko. Czy naprawdę trzeba aż wyjechać nad morze, żeby zobaczyć to, co najważniejsze? A może wystarczy po prostu otworzyć serce?