Gorzka jesień życia: Jak mój syn oddał mnie do domu opieki

Zimny listopadowy wiatr szarpał gałęziami starej lipy pod oknem, kiedy usłyszałam trzask drzwi. Jeszcze nie wiedziałam, że to będzie ostatni raz, gdy przekroczę próg własnego mieszkania. Syn stał w korytarzu z miną, której nie znałam – obcy, zamknięty, jakby już dawno podjął decyzję. „Mamo, musimy porozmawiać” – powiedział cicho, unikając mojego wzroku. W jego głosie nie było czułości, tylko zmęczenie i coś na kształt ulgi.

Nazywam się Zofia Maj. Mam siedemdziesiąt dwa lata i przez większość życia wierzyłam, że rodzina to świętość. Urodziłam się w małym miasteczku pod Łodzią. Ojciec był kolejarzem, matka pracowała w sklepie spożywczym. Nie mieliśmy wiele, ale zawsze byliśmy razem. Kiedy poznałam mojego męża, Andrzeja, myślałam, że będziemy szczęśliwi jak moi rodzice. On był nauczycielem matematyki – poważny, szanowany, z ambicjami. Ja pracowałam jako pielęgniarka na oddziale dziecięcym. Nasz syn, Marcin, był oczkiem w głowie całej rodziny.

Zawsze starałam się być dobrą matką. Po nocnych dyżurach biegłam do domu, żeby ugotować obiad i pomóc Marcinowi z lekcjami. Andrzej coraz częściej zostawał po godzinach w szkole – tłumaczył się radami pedagogicznymi i kółkiem matematycznym. Dopiero po latach dowiedziałam się o jego romansie z młodą polonistką. Przełknęłam to w milczeniu – dla dobra dziecka. „Nie rób scen, Zosiu. Ludzie gadają” – powtarzała mi teściowa. Więc milczałam.

Marcin dorastał szybko. Był zdolny, ambitny i zamknięty w sobie jak ojciec. Kiedy dostał się na Politechnikę Warszawską, byłam dumna i przerażona jednocześnie. Warszawa była daleko, a ja czułam, że tracę z nim kontakt. Andrzej coraz bardziej oddalał się od nas obu. W końcu wyprowadził się do swojej kochanki – zostawił mi tylko kartkę na stole: „Zosiu, tak będzie lepiej dla wszystkich”.

Przez kilka lat żyłam tylko dla Marcina i pracy. Gdy poznał swoją przyszłą żonę, Magdalenę, miałam nadzieję, że znajdę w niej córkę, której nigdy nie miałam. Była piękna, pewna siebie i… chłodna wobec mnie od pierwszego dnia. „Mamo, Magda jest trochę inna. Daj jej czas” – tłumaczył Marcin. Starałam się nie wtrącać.

Po ślubie rzadko mnie odwiedzali – byli zajęci karierą i budową domu pod Warszawą. Kiedy urodziła się moja wnuczka, Ola, poczułam nowy sens życia. Przez kilka lat byłam potrzebna – odbierałam Olę z przedszkola, gotowałam obiady, zostawałam na noc, gdy Magda miała delegacje. Czułam się kochana przez wnuczkę, choć synowa traktowała mnie jak tanią opiekunkę.

Pewnego dnia Marcin zadzwonił: „Mamo, musimy pogadać o przyszłości”. Siedzieliśmy przy kuchennym stole w ich nowym domu – wszystko błyszczało czystością i chłodem. Magda patrzyła na mnie z wyższością.

– Mamo – zaczął Marcin – Magda uważa, że powinnaś pomyśleć o czymś swoim na starość… Może dom seniora? Tam będziesz miała opiekę i towarzystwo.

Zamarłam. – Synku… Przecież mam swoje mieszkanie! Mogę wrócić do Łodzi.

Magda westchnęła teatralnie: – Pani Zofio, my mamy swoje życie. Ola dorasta, nie potrzebuje już pani tak bardzo jak kiedyś.

Spojrzałam na Marcina błagalnie: – Synku… Ja nie chcę być ciężarem.

– To nie tak… Po prostu… My nie damy rady wszystkiego pogodzić – powiedział cicho.

Wróciłam do siebie roztrzęsiona. Przez kilka tygodni żyłam w zawieszeniu – telefon milczał, nikt nie odwiedzał. W końcu Marcin przyjechał z dokumentami do podpisania: „Mamo, przepisz mieszkanie na Olę. Tak będzie bezpieczniej – gdyby coś ci się stało…”.

Podpisałam wszystko bez czytania – ufałam synowi bezgranicznie.

Kilka miesięcy później Magda zadzwoniła: „Pani Zofio, proszę się spakować na kilka dni. Marcin przyjedzie po panią jutro rano”.

Nie spałam całą noc. Rano syn zjawił się punktualnie – bez uśmiechu i bez wnuczki.

– Mamo… To dla twojego dobra – powiedział tylko.

Dom opieki był na obrzeżach miasta – nowoczesny budynek otoczony ogrodem. Pani pielęgniarka pokazała mi pokój: dwa łóżka, szafa i stolik pod oknem.

– Proszę się rozgościć – powiedziała uprzejmie.

Marcin stał w drzwiach niezręcznie.

– Będziemy dzwonić… I odwiedzać cię w weekendy – obiecał.

Nie płakałam przy nim. Dopiero gdy drzwi się zamknęły i zostałam sama z obcą kobietą na drugim łóżku, łzy popłynęły same.

Pierwsze tygodnie były najgorsze. Współlokatorka – pani Stefania – miała demencję i całe dnie mówiła do siebie lub krzyczała przez sen. Personel był miły, ale zabiegany. Czułam się jak mebel przesunięty z kąta w kąt.

Czekałam na wizyty syna i wnuczki jak na zbawienie. Przez pierwsze dwa miesiące przyjechali dwa razy – za każdym razem w pośpiechu.

– Mamo, przepraszam… Tyle pracy… Ola ma egzaminy… Magda chora… – tłumaczył Marcin.

W końcu przestałam liczyć dni między telefonami.

Najgorsze były święta Bożego Narodzenia. Siedziałam przy stole z innymi pensjonariuszami – każdy z własną historią opuszczenia i żalu. Kiedy zadzwonił telefon i usłyszałam głos wnuczki:

– Babciu… Wesołych Świąt! Nie możemy przyjechać, bo mama źle się czuje…

Poczułam pustkę tak wielką, że aż zabolało fizycznie.

Czasem odwiedzała mnie sąsiadka z dawnych lat – pani Halina. Przynosiła domowe ciasto i plotki z osiedla.

– Zosiu… Co oni ci zrobili? Przecież byłaś dla nich wszystkim!

Wzruszałam ramionami: – Może za bardzo ich kochałam? Może powinnam była być bardziej stanowcza?

Halina ściskała moją dłoń: – To nie twoja wina. Dzieci teraz są inne…

Czasem słyszałam od personelu:

– Pani Zofio, ma pani szczęście! Syn płaci regularnie za pobyt! Inni mają gorzej…

Czy to naprawdę szczęście?

Często wracam myślami do dawnych lat: do zapachu świeżego chleba w kuchni mamy; do śmiechu Marcina bawiącego się klockami; do pierwszych kroków Oli trzymającej mnie za palec; do łez po zdradzie Andrzeja; do samotnych wieczorów z książką i herbatą…

Dziś jestem tylko numerem w kartotece domu opieki.

Czy mogłam coś zmienić? Czy mogłam być inną matką? Czy miłość naprawdę wraca?

Patrzę przez okno na szarą jesień i pytam samą siebie: czy starość zawsze musi być taka gorzka? Czy ktoś jeszcze pamięta o tych wszystkich matkach oddanych rodzinie bez reszty?

A wy? Jak myślicie – czy można przygotować dzieci na wdzięczność? Czy to po prostu znak naszych czasów?