Zostaw mnie w spokoju! — Historia Weroniki i Witka
— Zostaw mnie w spokoju! Nie obiecywałem małżeństwa, a w ogóle, nie wiem, czyje to dziecko! — krzyknął Witek, a jego głos odbił się echem od ścian starej kamienicy. Stałam na środku podwórka, z mokrymi policzkami i drżącymi dłońmi. Świat nagle przestał mieć sens. Jeszcze wczoraj wierzyłam, że wszystko się ułoży, że Witek mnie kocha, że razem damy radę. Dziś patrzył na mnie jak na obcą osobę.
— Odejdź ode mnie! Nigdy nie obiecywałem, że się z tobą ożenię! I w ogóle, skąd mam wiedzieć, czy to moje dziecko? Może wcale nie moje? Idź sobie lepiej, a ja pojadę w swoją stronę — powtórzył z zimną obojętnością.
Nie mogłam uwierzyć własnym uszom ani oczom. Przecież jeszcze miesiąc temu trzymał mnie za rękę na jarmarku w centrum Krakowa, śmiał się z moich żartów i mówił, że razem możemy wszystko. Teraz stał przede mną jak ktoś zupełnie inny — zamknięty, nieprzystępny, okrutny. W głowie dudniły mi jego słowa: „Nie wiem, czyje to dziecko”. Jak mógł tak powiedzieć? Przecież wiedział, że byłam tylko z nim. Czy naprawdę myśli, że mogłabym go zdradzić?
— Witek… — wyszeptałam, próbując złapać oddech. — Przecież wiesz…
— Nie chcę tego słuchać! — przerwał mi gwałtownie. — Mam dość twoich łez i pretensji. Każdy ma swoje życie. Ja mam swoje sprawy, ty masz swoje.
Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę swojego starego roweru. Przez chwilę miałam nadzieję, że się zatrzyma, spojrzy na mnie jeszcze raz, może powie coś innego. Ale nie. Wsiadł na rower i odjechał bez słowa pożegnania.
Stałam tak jeszcze długo, nie mogąc się ruszyć. Ludzie przechodzili obok, niektórzy rzucali mi współczujące spojrzenia, inni udawali, że mnie nie widzą. Czułam się jak przezroczysta. Jakby cały świat nagle przestał mnie zauważać.
Wróciłam do mieszkania mamy na Kazimierzu. Mama siedziała przy kuchennym stole i obierała ziemniaki na obiad. Gdy mnie zobaczyła, od razu wiedziała, że coś jest nie tak.
— Weronika? Co się stało? — zapytała z troską.
Nie odpowiedziałam od razu. Usiadłam naprzeciwko niej i zaczęłam płakać. Mama podeszła do mnie i przytuliła mocno.
— On… on powiedział, że to nie jego dziecko… — wyszeptałam przez łzy.
Mama westchnęła ciężko i pogładziła mnie po głowie.
— Wiedziałam, że ten Witek to nie jest dobry chłopak… Ale teraz musisz być silna. Dla siebie i dla tego maleństwa.
Nie chciałam słuchać złych słów o Witku. Przecież go kochałam. Chciałam wierzyć, że się opamięta, wróci do mnie i razem wychowamy nasze dziecko. Ale z każdym dniem ta nadzieja gasła coraz bardziej.
Wieczorem zadzwoniła do mnie Anka, moja najlepsza przyjaciółka.
— Słyszałam, co się stało… — zaczęła ostrożnie. — Werka, nie możesz mu pozwolić tak po prostu odejść! Musisz walczyć o swoje!
— Ale jak? On nie chce ze mną rozmawiać…
— To idź do jego matki! Ona zawsze była dla ciebie miła. Może ona przemówi mu do rozsądku?
Nie byłam pewna, czy to dobry pomysł, ale następnego dnia zebrałam się na odwagę i poszłam do pani Haliny.
— Dziecko… — powiedziała cicho pani Halina, gdy usłyszała moją historię. — Witek zawsze był uparty jak osioł. Ale ja z nim porozmawiam.
Niestety rozmowa nic nie dała. Witek unikał mnie jak ognia. Przestał odbierać telefony, przestał pojawiać się w miejscach, gdzie mógłby mnie spotkać. Czułam się coraz bardziej samotna i zagubiona.
W pracy też nie było łatwo. Pracowałam jako ekspedientka w małym sklepie spożywczym na Podgórzu. Klienci coraz częściej pytali o mój brzuch — czy to już niedługo? Czy ojciec dziecka pomaga? Kiedy ślub? Każde takie pytanie bolało jak ukłucie nożem.
Pewnego dnia przyszła do sklepu sąsiadka z klatki obok — pani Zofia.
— Weroniko, nie przejmuj się tym chłopakiem! Sama wychowałam trójkę dzieci bez ojca i jakoś żyję! Dasz sobie radę!
Te słowa dodały mi trochę otuchy. Zaczęłam myśleć o przyszłości inaczej — nie jako o końcu świata, ale jako o nowym początku. Może rzeczywiście dam radę sama?
Ale wieczorami wracały do mnie wspomnienia: pierwsze randki z Witkiem nad Wisłą, wspólne spacery po Plantach, jego śmiech i czułe słowa szeptane do ucha. Nie mogłam uwierzyć, że to wszystko było kłamstwem.
W ósmym miesiącu ciąży dostałam list polecony. To był pozew o ustalenie ojcostwa i alimenty. Witek chciał mieć pewność — jak napisał — że „nie próbuje mu wcisnąć cudzego dziecka”.
Poczułam się upokorzona jak nigdy dotąd. Ale postanowiłam walczyć o swoje prawa i o prawa mojego dziecka.
Badania DNA potwierdziły to, co wiedziałam od początku — Witek był ojcem mojego synka. Sąd przyznał mi alimenty i prawo do opieki nad dzieckiem.
Gdy urodził się Michaś, wszystko się zmieniło. Patrząc na jego małą buzię i ściskając jego drobne paluszki w swojej dłoni, poczułam siłę, jakiej nigdy wcześniej nie znałam.
Witek pojawił się dopiero po kilku miesiącach. Przyszedł cicho pod drzwi mojego mieszkania.
— Weronika… mogę zobaczyć syna? — zapytał niepewnie.
Patrzyłam na niego długo w milczeniu. Widziałam w jego oczach żal i strach.
— Michaś śpi — odpowiedziałam chłodno. — Możesz poczekać w kuchni.
Usiadł przy stole i patrzył na swoje dłonie.
— Przepraszam… Nie wiedziałem… Bałem się…
Nie odpowiedziałam nic. Wiedziałam już wtedy, że nie mogę mu ufać tak jak kiedyś. Ale dla Michaśa chciałam spróbować ułożyć nasze relacje na nowo — choćby tylko jako rodzice.
Czasem zastanawiam się: dlaczego ludzie ranią najbardziej tych, którzy ich kochają? Czy można jeszcze zaufać komuś po takim zawodzie? A może lepiej nauczyć się żyć tylko dla siebie i swojego dziecka?