Zamknięte drzwi, otwarte serce: Moja droga przez zdradę, chorobę i nowe życie

„Najpierw postarzałaś się, teraz jeszcze zachorowałaś! Dość tego, składam pozew o rozwód!” – krzyknął mój mąż, Andrzej, zatrzaskując za sobą drzwi z takim impetem, że aż zadrżały szyby w naszym bloku na warszawskim Ursynowie. Stałam w przedpokoju, w ręku ściskając wynik badań, który jeszcze godzinę temu wydawał mi się wyrokiem. Teraz był tylko papierem – bo prawdziwy wyrok padł właśnie z jego ust.

Nie płakałam. Nie miałam już łez. Przez ostatnie miesiące czułam się coraz bardziej przezroczysta – jakby ktoś powoli wymazywał mnie z własnego życia. Andrzej coraz częściej wracał późno, coraz mniej rozmawialiśmy. Zamiast pytać, jak się czuję, rzucał kąśliwe uwagi: „Może byś się w końcu za siebie wzięła?”, „Wiesz, że kobiety w twoim wieku już dawno przestały być atrakcyjne?”. Udawałam, że nie słyszę. Próbowałam ratować naszą codzienność – piekłam jego ulubione ciasta, prasowałam koszule na kant, nawet zaczęłam chodzić na jogę. Ale on już dawno był gdzie indziej.

Diagnoza przyszła nagle. Rak piersi. Lekarka mówiła coś o szansach, o leczeniu, o wsparciu rodziny. Siedziałam jak sparaliżowana. Wróciłam do domu i czekałam na Andrzeja. Chciałam mu powiedzieć, że będę potrzebować pomocy. Że boję się jak nigdy dotąd. Zamiast tego usłyszałam tylko: „Nie zamierzam być twoją pielęgniarką. Mam jeszcze życie przed sobą.”

Zadzwoniłam do córki – Magdy. „Mamo, przyjadę jutro!” – powiedziała bez wahania. Syn, Tomek, studiował w Poznaniu i nie chciałam go martwić. Ale Magda już wiedziała wszystko. Przyjechała z mężem i małą Hanią. Przyniosła rosół i ciepły koc. „Mamo, nie jesteś sama” – powtarzała.

Przez pierwsze tygodnie po odejściu Andrzeja czułam się jak wrak człowieka. Sąsiadka z naprzeciwka – pani Zofia – przynosiła mi zakupy i opowiadała o swoich wnukach. Czasem płakałyśmy razem nad herbatą. „Mój Staszek też mnie zostawił dla młodszej” – wyznała pewnego wieczoru. „Ale zobacz, żyję dalej.”

Najtrudniejsze były noce. Wtedy wracały wszystkie wspomnienia: pierwsze randki z Andrzejem na Polach Mokotowskich, narodziny dzieci, wspólne wakacje nad Bałtykiem. I pytanie: gdzie popełniłam błąd? Czy naprawdę byłam aż tak niewidzialna?

Choroba postępowała szybko. Chemioterapia zabrała mi włosy i siły, ale nie odebrała godności. Magda była przy mnie na każdym kroku – woziła mnie do szpitala, gotowała obiady, sprzątała mieszkanie. Czasem widziałam w jej oczach strach – bała się o mnie tak samo jak ja o nią.

Pewnego dnia zadzwonił Tomek.
– Mamo, przyjadę na weekend. Muszę ci coś powiedzieć.
Przyjechał z narzeczoną, Olą. Usiedliśmy razem przy stole.
– Mamo… Ola jest w ciąży.
Zamarłam na chwilę, a potem rozpłakałam się ze szczęścia.
– Będziesz babcią! – śmiała się Magda.
Na chwilę zapomniałam o bólu i strachu.

Tymczasem Andrzej… Zniknął z mojego życia zupełnie. Dowiedziałam się od wspólnej znajomej, że zamieszkał z młodszą kobietą na Wilanowie. Podobno była fryzjerką i miała dwadzieścia lat mniej ode mnie. Nie bolało mnie to już tak bardzo – bardziej bolało to, jak łatwo można kogoś wykreślić ze swojego świata.

Któregoś dnia zadzwonił telefon.
– Dzień dobry, czy rozmawiam z panią Elżbietą Nowak?
– Tak…
– Nazywam się Paweł Kaczmarek, jestem notariuszem. Proszę usiąść…
Okazało się, że moja biologiczna matka – o której istnieniu nie miałam pojęcia – zmarła niedawno w Niemczech i zostawiła mi w spadku mieszkanie oraz sporą sumę pieniędzy.

Byłam w szoku.
– Mamo… co teraz? – zapytała Magda.
– Nie wiem… Czuję się dziwnie. Z jednej strony to szansa na nowe życie… z drugiej – czy powinnam przyjąć coś od kobiety, która mnie porzuciła?
– Mamo, to twoja decyzja. Ale może to znak?

Pojechałam do Berlina z Magdą i Pawłem Kaczmarkiem – notariuszem, który okazał się nie tylko profesjonalny, ale też bardzo ciepły i troskliwy. Pomógł mi załatwić wszystkie formalności, oprowadził po mieście.
– Pani Elżbieto… życie potrafi zaskakiwać – powiedział pewnego wieczoru przy kawie na Alexanderplatz.
Uśmiechnęłam się pierwszy raz od miesięcy.

Po powrocie do Polski sprzedałam mieszkanie po matce i podzieliłam pieniądze między dzieci oraz wnuki. Kupiłam sobie małe mieszkanie na Mokotowie – blisko Magdy i Hani.

Któregoś dnia Paweł zadzwonił:
– Elżbieto… czy moglibyśmy się spotkać?
Zgodziłam się bez wahania.
Spotykaliśmy się coraz częściej – najpierw na kawie, potem na spacerach po Łazienkach Królewskich. Paweł był wdowcem, miał dorosłego syna za granicą i dużo wolnego czasu.

Pewnego wieczoru zapytał:
– Czy myślałaś kiedyś o tym, żeby jeszcze raz zaufać?
Zamilkłam na chwilę.
– Bałam się… Ale chyba jestem gotowa.

Minął rok od rozwodu z Andrzejem. Choroba ustąpiła – lekarze mówili o cudzie. Magda urodziła drugie dziecko, Tomek został ojcem bliźniaków.

Pewnego dnia zadzwonił domofon.
– Elżbieto… to ja… Andrzej.
Otworzyłam drzwi z wahaniem. Stał przede mną stary, schorowany człowiek.
– Przepraszam… Zostawiła mnie… Jestem sam…
Patrzyłam na niego bez gniewu.
– Pomogę ci znaleźć opiekunkę – powiedziałam spokojnie. – Ale nie wrócę do ciebie.
Zaczął płakać.
– Byłem głupi…
– Tak… Ale ja już wybaczyłam. Sobie też wybaczyłam.

Wieczorem siedziałam z Pawłem na balkonie mojego nowego mieszkania.
– Żałujesz czegoś? – zapytał cicho.
Popatrzyłam na niego długo.
– Nie żałuję niczego poza tym, że tak długo pozwalałam innym decydować o moim szczęściu.

Czy naprawdę musimy upaść na samo dno, żeby nauczyć się kochać siebie? Czy wy też kiedyś musieliście zamknąć jedne drzwi, żeby otworzyć inne? Czekam na wasze historie.