Cień przeszłości – historia Anny i Wiktora
— Gdyby nie ty, żyłoby nam się jak ludziom! — Wiktor spojrzał na mnie z goryczą, a jego głos drżał od powstrzymywanej złości. Stałam przy kuchennym blacie, ścierając łzy z policzka, choć wiedziałam, że on i tak je widzi. — Proszę, przestań — cicho odpowiedziałam, nie podnosząc wzroku. — Jak długo jeszcze będziesz to powtarzał? — Tak długo, jak trzeba! — krzyknął. — Aż przyznasz, że to twoja wina!
W tej chwili poczułam, jakby ktoś wyciągnął mi serce z piersi i rzucił na zimne kafelki. Ile razy jeszcze będziemy wracać do tej samej rozmowy? Ile razy jeszcze będę słyszeć, że to przeze mnie nasze życie zamieniło się w ruinę? Wiktor nie potrafił mi wybaczyć. A ja… ja chyba też nie potrafiłam wybaczyć sobie.
Wszystko zaczęło się trzy lata temu. Byliśmy wtedy szczęśliwi — przynajmniej tak mi się wydawało. Mieliśmy dwójkę dzieci, mieszkanie na warszawskim Ursynowie i kredyt, który spłacaliśmy z trudem, ale razem. Pracowałam w szkole jako nauczycielka polskiego, Wiktor prowadził własną firmę remontową. Wieczorami siadaliśmy razem na kanapie, oglądaliśmy seriale, śmialiśmy się z głupot dzieci. Byliśmy zwyczajni.
A potem pojawił się Michał. Nowy nauczyciel historii. Przystojny, dowcipny, zawsze gotowy pomóc. Zaczęliśmy rozmawiać podczas przerw, potem zostawaliśmy po lekcjach, żeby przygotować szkolny konkurs. Nie wiem, kiedy to się stało — kiedy zaczęłam czekać na jego wiadomości bardziej niż na powrót Wiktora do domu. Kiedy pierwszy raz dotknął mojej dłoni, poczułam coś, czego nie czułam od lat: ekscytację, motyle w brzuchu, tęsknotę.
To nie była wielka miłość. To była ucieczka. Ucieczka od codzienności, od zmęczenia, od wiecznego narzekania Wiktora na wszystko: na korki, na politykę, na moje obiady. Michał słuchał mnie z uwagą, patrzył tak, jakby naprawdę widział mnie całą — nie tylko matkę jego uczniów czy żonę wiecznie zabieganą.
Zdradziłam Wiktora tylko raz. Jeden wieczór, jedno głupie kłamstwo o radzie pedagogicznej i jedno spotkanie w wynajętym pokoju na Pradze. Potem wróciłam do domu i przez tydzień nie mogłam patrzeć sobie w oczy. Michał odszedł ze szkoły miesiąc później — podobno dostał lepszą pracę w Krakowie. Ja zostałam z poczuciem winy i strachem.
Przez pół roku żyłam w napięciu, aż pewnego dnia Wiktor znalazł moje stare wiadomości na Messengerze. Nie krzyczał wtedy. Po prostu spojrzał na mnie tym swoim pustym wzrokiem i wyszedł z domu na całą noc.
Od tamtej pory nic już nie było takie samo. Próbowałam naprawić nasze małżeństwo: chodziłam na terapię, pisałam listy do Wiktora, gotowałam jego ulubione dania. On jednak zamknął się w sobie. Zaczął wracać coraz później z pracy, coraz częściej spał na kanapie w salonie. Dzieci pytały mnie: „Mamo, dlaczego tata jest taki smutny?” Nie umiałam im odpowiedzieć.
Wiktor coraz częściej wypominał mi tamten błąd. Najpierw szeptem, potem coraz głośniej i brutalniej. — Zniszczyłaś wszystko — mówił. — Jak mogłaś? Przecież mieliśmy rodzinę! — Przepraszam — powtarzałam jak mantrę. Ale przeprosiny niczego nie zmieniały.
Pewnego wieczoru usiedliśmy naprzeciw siebie przy kuchennym stole. Dzieci spały już od dawna.
— Anna, powiedz mi szczerze: kochałaś go? — zapytał nagle.
Zamarłam. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Czy można kochać kogoś przez chwilę? Czy można kochać tylko za to, że jest inny niż codzienność?
— Nie wiem… Chyba nie… Potrzebowałam tylko…
— Czego? — przerwał mi ostro.
— Żeby ktoś mnie zauważył…
Wiktor uderzył pięścią w stół tak mocno, że aż podskoczyły talerze.
— Ja cię nie zauważałem?!
— Zauważałeś… Ale inaczej…
Nie rozumiał mnie. Może nie chciał zrozumieć.
Z czasem zaczęliśmy żyć obok siebie jak współlokatorzy. Rozmawialiśmy tylko o dzieciach i rachunkach. Każdy dzień był taki sam: śniadanie w ciszy, praca, szybki obiad, bajka dla dzieci i samotne zasypianie.
W końcu przyszedł ten dzień, kiedy Wiktor spakował walizkę.
— Nie mogę już tak żyć — powiedział cicho.
— I co teraz? — zapytałam drżącym głosem.
— Nie wiem… Może kiedyś ci wybaczę… Ale teraz muszę odejść.
Patrzyłam za nim przez okno aż do chwili, gdy jego sylwetka zniknęła za rogiem bloku.
Dzieci płakały przez kilka dni. Ja płakałam nocami do poduszki. Mama przyjechała z Radomia pomagać mi w opiece nad nimi i powtarzała: „Czas leczy rany”. Ale ja wiedziałam, że są rany, które nigdy się nie zagoją.
Minął rok od tamtego dnia. Nauczyłam się żyć sama: ogarniam dom, pracuję więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Dzieci przyzwyczaiły się do nowej rzeczywistości — czasem spędzają weekendy z Wiktorem i jego nową partnerką. Ja wciąż jestem sama.
Często zastanawiam się: czy mogłam postąpić inaczej? Czy jeden błąd naprawdę przekreśla całe życie? Dlaczego tak trudno jest wybaczyć – sobie i innym?
Może są rzeczy, których nigdy nie da się naprawić… Ale czy to znaczy, że nie warto próbować?