Płomień na Wietrze: Historia Bożeny Nowak
— Bożena, nie możesz już dłużej tu zostać! — głos doktora Kowalskiego brzmiał ostro, niemal rozkazująco. Stałam w korytarzu, jeszcze w szpitalnym fartuchu, z dłońmi drżącymi po godzinach walki o życie Jerzego Marka Wiśniewskiego. Wciąż czułam na sobie ciężar lateksowych rękawiczek i zapach krwi, który nie chciał zejść z mojej skóry.
— Nie mogę go zostawić. On… on może nie przeżyć tej nocy — odpowiedziałam cicho, patrząc przez szybę na nieruchome ciało starszego mężczyzny. Jego twarz była blada, a serce ledwo biło pod cienką kołdrą. W głowie miałam echo słów jego żony: „Proszę pani, on jest wszystkim, co mam”.
Ale przecież miałam własną rodzinę. Mój syn, Tomek, czekał na mnie w domu. Ostatnio coraz częściej wracał późno, zamykał się w swoim pokoju i nie chciał rozmawiać. Mąż, Andrzej, od miesięcy był jak cień – praca, dom, praca. Nasze rozmowy ograniczały się do krótkich wymian zdań przy kolacji.
Wyszłam ze szpitala na zimny wiatr Warszawy. Świeca na wietrze – tak się czułam. Każdy podmuch mógł mnie zgasić. Wsiadłam do autobusu, patrząc przez zaparowane szyby na rozświetlone miasto. W głowie miałam tylko jedno pytanie: czy Jerzy przeżyje? Czy ja dam radę?
W domu panowała cisza. Tomek siedział przy komputerze, słuchawki na uszach. Andrzej czytał gazetę w kuchni. Próbowałam coś powiedzieć, ale słowa ugrzęzły mi w gardle.
— Jak było w pracy? — zapytał Andrzej bez podnoszenia wzroku.
— Ciężko — odpowiedziałam, zdejmując płaszcz. — Mieliśmy trudną operację. Starszy pan… walczy o życie.
— Zawsze ktoś walczy o życie — mruknął Andrzej. — A my? Kto walczy o nas?
Zamarłam. Chciałam krzyknąć, że przecież robię wszystko dla nich, że każda noc w szpitalu to poświęcenie dla naszej rodziny. Ale wiedziałam, że on tego nie zrozumie. Dla niego byłam tylko nieobecną żoną.
W nocy nie mogłam zasnąć. Myśli kłębiły się w głowie jak liście na wietrze. Przypomniałam sobie moment, gdy Jerzy otworzył oczy po operacji i ścisnął moją dłoń. „Dziękuję” – wyszeptał wtedy tak cicho, że ledwo go usłyszałam.
Nad ranem zadzwonił telefon. Dźwięk przeszył ciszę jak nóż.
— Pani Bożeno? — to była żona Jerzego. — On żyje… dzięki pani. Lekarze mówią, że to cud.
Poczułam ulgę i łzy napłynęły mi do oczu. Ale zaraz potem przyszła fala zmęczenia i pustki. Czy naprawdę uratowałam tylko jedno życie? Czy nie tracę własnej rodziny?
Tego dnia Tomek wyszedł z domu bez słowa. Andrzej spojrzał na mnie z wyrzutem.
— Może powinnaś mniej pracować? — powiedział cicho.
— A kto wtedy będzie ratował takich ludzi jak Jerzy? — zapytałam z goryczą.
— Może ktoś inny — odpowiedział i wyszedł z kuchni.
Zostałam sama przy stole, patrząc na zimną herbatę. Czułam się jak świeca na wietrze – chwiejna, bliska zgaśnięcia.
Wieczorem zadzwoniła moja mama.
— Bożenko, musisz dbać o siebie. Pamiętasz, jak tata pracował po nocach? Prawie go nie było w domu…
— Ale ja nie umiem inaczej — wyszeptałam.
— Musisz znaleźć równowagę — powiedziała stanowczo mama.
Przez kolejne dni próbowałam rozmawiać z Tomkiem. Odpowiadał półsłówkami albo milczał. Zaczęłam się bać, że go tracę.
Pewnego wieczoru usłyszałam płacz za drzwiami jego pokoju. Weszłam bez pukania.
— Tomek? Co się dzieje?
Spojrzał na mnie zapłakanymi oczami.
— Mamo… ja nie chcę być sam — wyszeptał.
Objęłam go mocno i poczułam, jak pęka we mnie coś twardego i zimnego. Przez chwilę byliśmy tylko matką i synem – bez szpitala, bez problemów.
Następnego dnia poprosiłam o kilka dni wolnego w pracy. Lekarze patrzyli na mnie ze zdziwieniem – Bożena Nowak nigdy nie brała wolnego.
W domu zaczęliśmy rozmawiać. Z Andrzejem poszliśmy na spacer po Łazienkach Królewskich – pierwszy raz od lat trzymaliśmy się za ręce.
Ale wciąż czułam niepokój. Wiedziałam, że kiedy wrócę do pracy, znów będę musiała wybierać między rodziną a pacjentami.
Czasem pytam siebie: czy można być dobrą matką i dobrą pielęgniarką jednocześnie? Czy każda świeca na wietrze musi kiedyś zgasnąć?
A może to właśnie wiatr sprawia, że płomień staje się silniejszy?