„Jutro pakujecie się i wyprowadzacie. Nie mogę dłużej żyć w takim stanie”: Tej nocy wyrzuciłam syna i synową z mieszkania. Zrozumiałam, że choć jestem matką, muszę też dbać o siebie
– Jutro pakujecie się i wyprowadzacie. Nie mogę dłużej żyć w takim stanie – powiedziałam drżącym głosem, patrząc na Marcina i Kasię, którzy właśnie skończyli kolejną kłótnię w mojej kuchni. Mój syn spojrzał na mnie z niedowierzaniem, a Kasia odwróciła wzrok, jakby chciała zniknąć.
Nie wiem, skąd wzięłam w sobie tyle odwagi. Przez pół roku tłumiłam w sobie frustrację, próbując być dobrą matką i teściową. Ale tej nocy coś we mnie pękło. Może to przez to, że znów wróciłam do domu po ciężkim dniu pracy w bibliotece, marząc o chwili ciszy, a zamiast tego usłyszałam trzask talerzy i podniesione głosy.
– Mamo, przecież nie mamy dokąd pójść – Marcin próbował jeszcze ratować sytuację, ale ja już nie słuchałam. Widziałam tylko bałagan w salonie, stertę brudnych naczyń i rozrzucone buty przy wejściu. To nie był już mój dom. To był chaos.
Kiedy pół roku temu Marcin zadzwonił z wiadomością, że właściciel ich mieszkania podniósł czynsz o połowę i muszą się wyprowadzić, nie wahałam się ani chwili. – Oczywiście, że możecie zamieszkać u mnie – powiedziałam wtedy z uśmiechem. Byłam dumna, że mogę pomóc swojemu jedynemu dziecku. Kasia była wtedy w piątym miesiącu ciąży, a ja już widziałam siebie jako szczęśliwą babcię.
Ale życie szybko zweryfikowało moje wyobrażenia.
Na początku było nawet miło. Wspólne kolacje, rozmowy o przyszłości, planowanie pokoiku dla dziecka. Ale potem zaczęły się drobne spięcia: kto nie wyniósł śmieci, kto zostawił światło w łazience, dlaczego ktoś zjadł ostatni jogurt. Z czasem te drobiazgi przerodziły się w codzienne pretensje.
Najgorsze były wieczory. Marcin wracał zmęczony po pracy w magazynie, Kasia była rozdrażniona ciążą i brakiem prywatności. Ja próbowałam być mediatorką, ale czułam się coraz bardziej jak intruz we własnym domu.
Pewnego dnia usłyszałam przez drzwi rozmowę:
– Twoja matka znowu się wtrąca. Nie mogę tak żyć – syknęła Kasia.
– Daj spokój, ona tylko chce pomóc – odpowiedział Marcin, ale jego głos był zmęczony.
Zrobiło mi się przykro. Przecież chciałam tylko dobrze. Ale czy naprawdę? Czy nie próbowałam czasem narzucać im swojego zdania? Może za bardzo chciałam kontrolować sytuację?
Kiedy urodziła się Zosia, przez chwilę wydawało się, że wszystko się ułoży. Mała była cudowna – jej pierwszy uśmiech sprawił, że zapomniałam o wszystkich kłótniach. Ale szybko okazało się, że nowy członek rodziny to jeszcze więcej stresu.
Kasia była przemęczona i rozdrażniona. Marcin coraz częściej wychodził z domu pod pretekstem zakupów czy spotkań z kolegami. Ja zostałam sama z płaczącym dzieckiem i stertą pieluch.
Pewnej nocy obudził mnie płacz Zosi. Poszłam do ich pokoju – Kasia spała jak zabita, Marcin chrapał na kanapie w salonie. Wzięłam małą na ręce i kołysałam ją przez godzinę. Rano usłyszałam od Kasi:
– Proszę cię, nie wchodź do nas bez pukania. To nasza sprawa.
Poczułam się jak służąca we własnym domu.
Zaczęłam unikać wspólnych posiłków. Chodziłam na długie spacery po pracy, wracałam późno, byle tylko nie słyszeć ich kłótni. Czułam się coraz bardziej samotna i niewidzialna.
Wszystko eksplodowało tamtego wieczoru.
Wróciłam do domu i zobaczyłam Kasię płaczącą przy stole. Marcin krzyczał:
– To twoja wina! Gdybyś nie była taka uparta, już dawno byśmy stąd wyszli!
Nie wytrzymałam.
– Dość! – krzyknęłam. – Jutro pakujecie się i wyprowadzacie!
Zapadła cisza. Nawet Zosia przestała płakać.
Noc była długa. Siedziałam w kuchni z kubkiem zimnej herbaty i patrzyłam na zdjęcia na ścianie: mały Marcin na sankach, ja z mężem na Mazurach… Gdzie się podziało to szczęście?
Rano Marcin przyszedł do mnie blady jak ściana.
– Mamo… Przepraszam za wszystko. Ale naprawdę nie mamy dokąd pójść.
Poczułam ukłucie w sercu. Chciałam go przytulić jak kiedyś, gdy był małym chłopcem i bał się burzy. Ale wiedziałam, że jeśli teraz ustąpię, nigdy nie odzyskam swojego życia.
– Musicie nauczyć się radzić sobie sami – powiedziałam cicho. – Ja też mam prawo do spokoju.
Kasia nie odezwała się ani słowem podczas pakowania rzeczy. Tylko Zosia patrzyła na mnie wielkimi oczami.
Pomogłam im wynieść walizki do windy. Marcin jeszcze raz spojrzał na mnie błagalnie:
– Mamo…
Zamknęłam drzwi i osunęłam się na podłogę. Płakałam długo – z żalu, z ulgi, z poczucia winy.
Minęły dwa tygodnie. Dzwonią rzadko. Podobno znaleźli pokój u znajomych Marcina. Zosia rośnie zdrowo.
Czasem myślę: czy zrobiłam dobrze? Czy jestem złą matką? Czy można kochać swoje dziecko i jednocześnie postawić granicę?
A wy… co byście zrobili na moim miejscu? Czy macie odwagę zadbać o siebie nawet wtedy, gdy serce pęka?