Życie pod jarzmem tyrana – opowieść z małego miasteczka
– Znowu nie posprzątałaś kuchni! – głos teścia rozległ się w korytarzu, zanim jeszcze zdążyłam zdjąć buty. Stał w drzwiach, z rękami założonymi na piersi, patrząc na mnie tym swoim chłodnym, oceniającym wzrokiem. – Czy ja muszę ci wszystko powtarzać po sto razy?
Zamarłam. W głowie miałam jeszcze echo rozmowy z szefową, która właśnie dziś obcięła mi godziny pracy. Ledwo wiązaliśmy koniec z końcem, a teraz miałam wracać do domu, który już dawno przestał być domem. Spojrzałam na męża, Marcina, który stał za mną, spuszczając wzrok. Jak zwykle nie powiedział ani słowa.
Kiedy dwa lata temu straciliśmy mieszkanie w Poznaniu, wydawało się, że to tylko chwilowy kryzys. Marcin długo nie mógł znaleźć pracy po zamknięciu fabryki, a ja łapałam się dorywczych zajęć. W końcu jego ojciec, pan Zbigniew, zaproponował nam dach nad głową w swoim domu w małym miasteczku pod Poznaniem. „Na chwilę, dopóki nie staniecie na nogi” – mówił wtedy. Dziś wiem, że ta chwila zamieniła się w koszmar bez końca.
Od początku czułam się tu obco. Pan Zbigniew miał swoje zasady: śniadanie o szóstej rano, cisza po dwudziestej drugiej, żadnych gości bez jego zgody. Każdy mój krok był obserwowany i komentowany. „Nie tak się gotuje rosół”, „Twoja kawa jest za słaba”, „Po co ci te książki? Lepiej byś posprzątała” – słyszałam codziennie. Marcin próbował mnie pocieszać: „Tata zawsze taki był, nie przejmuj się”. Ale jak się nie przejmować, gdy czujesz się jak intruz we własnym życiu?
Najgorsze były wieczory. Siedzieliśmy z Marcinem w naszym małym pokoju na piętrze, słuchając jak pan Zbigniew chodzi po domu, trzaska drzwiami i mruczy pod nosem przekleństwa. Czasem wchodził bez pukania, rzucał jakieś uwagi o bałaganie albo o tym, że „młodzi dziś nic nie potrafią”. Czułam się jak dziecko ukarane za coś, czego nawet nie zrobiło.
Pewnego dnia wróciłam z pracy wcześniej. W kuchni siedział pan Zbigniew z sąsiadem. Pili herbatę i rozmawiali o polityce. Kiedy weszłam, zapadła cisza. – O, przyszła nasza księżniczka – rzucił teść z ironicznym uśmiechem. – Może łaskawie zrobi nam kawy?
Zacisnęłam zęby i zaczęłam przygotowywać filiżanki. Sąsiad patrzył na mnie ze współczuciem, ale nic nie powiedział. Wtedy zrozumiałam: wszyscy wiedzą, jak tu jest, ale nikt nie ma odwagi się odezwać.
Wieczorem wybuchła kolejna awantura. Pan Zbigniew zarzucił mi, że nie szanuję jego domu i że „wychowałam się chyba w chlewie”. Marcin próbował mnie bronić:
– Tato, daj spokój! Ola robi co może…
– Zamknij się! – przerwał mu ojciec. – Ty też jesteś bezużyteczny! Całe życie na moim garnuszku!
Poczułam łzy napływające do oczu. Wybiegłam na dwór i długo siedziałam na ławce przed domem. Noc była chłodna i cicha. Patrzyłam w ciemność i zastanawiałam się, jak długo jeszcze wytrzymam.
Z czasem zaczęłam unikać pana Zbigniewa jak ognia. Wychodziłam do pracy wcześniej niż musiałam, wracałam późno. Marcin coraz częściej zostawał na dole z ojcem, a ja zamykałam się w pokoju z książką lub słuchawkami na uszach. Nasze małżeństwo zaczęło się kruszyć pod ciężarem codziennych upokorzeń.
Któregoś dnia usłyszałam przez drzwi rozmowę Marcina z ojcem:
– Po co ci ona? Tylko kłopotów przez nią masz! – mówił pan Zbigniew.
– Kocham ją…
– Miłość! Gówno warta ta twoja miłość! Życie to obowiązek!
Te słowa bolały bardziej niż wszystkie wcześniejsze obelgi. Zrozumiałam wtedy, że dla pana Zbigniewa byłam tylko ciężarem – kimś zbędnym, pasożytem.
Wkrótce potem zachorowałam. Przeziębienie przerodziło się w zapalenie płuc. Leżałam w łóżku przez tydzień, a pan Zbigniew codziennie narzekał na „lenistwo” i „symulowanie choroby”. Marcin próbował mi pomagać, ale był rozdarty między mną a ojcem.
Pewnego wieczoru usiadł przy mnie i powiedział cicho:
– Ola… ja już nie wiem co robić… On mnie niszczy… Ciebie też…
Patrzyliśmy na siebie długo w milczeniu. Wiedziałam, że jeśli czegoś nie zmienimy, stracimy siebie nawzajem.
Zaczęliśmy odkładać pieniądze na wynajem choćby najmniejszego mieszkania. Każda złotówka była cenna. Przez kilka miesięcy żyliśmy w ciągłym napięciu – każde słowo pana Zbigniewa mogło być iskrą do kolejnej kłótni.
W końcu nadszedł dzień wyprowadzki. Spakowaliśmy rzeczy w milczeniu. Pan Zbigniew patrzył na nas z pogardą:
– I dobrze! Może wreszcie będzie tu spokój!
Nie odpowiedzieliśmy mu nic.
Nowe mieszkanie było małe i zimne, ale nasze. Po raz pierwszy od dawna poczułam ulgę – choć wiedziałam, że przed nami jeszcze wiele trudności.
Czasem zastanawiam się: dlaczego tak trudno jest wyrwać się spod wpływu ludzi, którzy powinni być dla nas wsparciem? Czy naprawdę rodzina zawsze znaczy bezpieczeństwo? A może czasem trzeba mieć odwagę powiedzieć „dość”, nawet jeśli oznacza to samotność?