Puszysty i Kociak: Opowieść o ratunku z wysokości

— Misiu, jaką chcesz śnieżkę – z mięsem, z serem, a może z twarożkiem? — Mamo, ja chcę z serem! — Dobrze, kochanie, zaraz ci kupię.

Ekspedientka w piekarni przy dworcu włożyła śnieżkę do przezroczystej torebki. Na zewnątrz mróz szczypał w policzki, a wieczór powoli przechodził w noc. Światła latarni odbijały się w śniegu, który skrzypiał pod naszymi butami. Trzymałem mamę za rękę, a drugą ściskałem ciepłą jeszcze bułkę. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że ten wieczór zapamiętam na całe życie.

Przechodziliśmy obok starego bloku przy ulicy Słowackiego. Tam zawsze było ciemno i trochę strasznie – wysokie drzewa rzucały długie cienie na chodnik. Nagle usłyszałem ciche miauczenie. Zatrzymałem się gwałtownie.

— Słyszałaś to? — zapytałem mamę, patrząc na nią szeroko otwartymi oczami.

— Co takiego, Misiu?

— Ktoś płacze… chyba kotek!

Mama spojrzała na mnie z niepokojem. Przez chwilę wydawało mi się, że zaraz powie: „Nie zawracaj sobie głowy, idziemy do domu”. Ale zamiast tego ścisnęła mocniej moją dłoń i zaczęliśmy nasłuchiwać.

Miauczenie powtórzyło się, tym razem głośniej. Rozejrzałem się i wtedy go zobaczyłem – mały, biało-szary kociak siedział na parapecie czwartego piętra. Wyglądał na przerażonego i zmarzniętego. Jego oczy błyszczały w świetle latarni.

— Mamo! On tam utknął! — krzyknąłem.

Mama spojrzała w górę i westchnęła ciężko. — To niebezpieczne…

W tym momencie drzwi do klatki schodowej otworzyły się z trzaskiem. Wyszedł z nich pan Marek, sąsiad z naszego bloku, zawsze trochę mrukliwy i nieprzystępny.

— Co tu się dzieje? — zapytał szorstko.

— Tam jest kotek! — wskazałem palcem na parapet.

Pan Marek zmrużył oczy, spojrzał w górę i pokręcił głową. — Pewnie komuś uciekł przez okno. Ale co my możemy zrobić? To wysoko…

Mama spojrzała na mnie pytająco. Widziałem, że się boi – ja też się bałem. Ale nie mogłem tak po prostu odejść.

— Musimy mu pomóc! — powiedziałem stanowczo, choć głos mi drżał.

Pan Marek wzruszył ramionami. — Może zadzwonić po straż pożarną?

Mama wyjęła telefon i zaczęła szukać numeru. W tym czasie ja patrzyłem na kociaka, który coraz głośniej miauczał i drżał z zimna. Czułem, jak serce wali mi w piersi.

Nagle drzwi do klatki otworzyły się ponownie. Tym razem wyszła starsza pani w szlafroku – pani Zofia, która zawsze częstowała mnie cukierkami.

— Co tu za hałas? — zapytała zaspanym głosem.

— Pani Zosiu, tam jest kotek na parapecie! — wyjaśniłem szybko.

Pani Zofia spojrzała w górę i aż zakryła usta dłonią. — Ojej… to chyba Kapsel mojej wnuczki! On zawsze ucieka przez okno!

W tej chwili poczułem jeszcze większą odpowiedzialność. To nie był jakiś bezpański kot – to był czyjś przyjaciel, ktoś ukochany.

Straż pożarna przyjechała szybciej niż się spodziewaliśmy. Dwóch strażaków wyskoczyło z wozu i zaczęło rozkładać drabinę. Ludzie zaczęli wychodzić z bloków – ktoś przyniósł koc, ktoś inny gorącą herbatę dla pani Zofii, która trzęsła się ze strachu o Kapsla.

Stałem obok mamy i patrzyłem, jak jeden ze strażaków wspina się po drabinie. Każdy jego ruch wydawał mi się nieskończenie powolny. Kociak siedział nieruchomo, jakby bał się nawet oddychać.

Wtedy usłyszałem szept mamy:

— Widzisz, Misiu? Czasem trzeba poprosić o pomoc innych…

Patrzyłem na nią i nagle poczułem łzy pod powiekami. Bałem się o tego kota tak bardzo, jakby był moim własnym zwierzakiem.

Strażak dotarł do parapetu i ostrożnie wyciągnął rękę. Kapsel przez chwilę cofnął się jeszcze bardziej do ściany, ale potem pozwolił się złapać. Cały tłum wybuchnął oklaskami.

Pani Zofia płakała ze szczęścia, a ja poczułem ulgę tak wielką, że aż zakręciło mi się w głowie. Strażak oddał jej kociaka owiniętego w kocyk. Kapsel miauczał cicho i tulił się do niej.

Pan Marek poklepał mnie po ramieniu.

— Dobrze zrobiłeś, chłopcze — powiedział cicho.

Mama uśmiechnęła się do mnie przez łzy.

— Jestem z ciebie dumna.

Wróciliśmy do domu późno tego wieczoru. Śnieżka była już zimna, ale smakowała najlepiej na świecie. Leżałem potem w łóżku i długo nie mogłem zasnąć. Myślałem o Kapslu, o pani Zofii i o tym, jak łatwo czasem przejść obojętnie obok czyjegoś nieszczęścia.

Czy gdybym nie usłyszał tego miauczenia, ktoś inny by mu pomógł? A może czasem to właśnie my musimy być tymi, którzy zatrzymają się na chwilę i zrobią coś dobrego? Może odwaga to nie wielkie czyny, tylko te małe decyzje każdego dnia?