Wyrzucił mnie, obwiniając o chorobę dziecka: „Nie jesteś matką, tylko przekleństwem”
— Co ty narobiłaś?! Przez ciebie dziecko zachorowało! Wynoś się! Natychmiast! Nie chcę cię więcej widzieć w tym domu! — krzyczał Krzysztof, a jego głos odbijał się echem od ścian naszego mieszkania. Stałam w przedpokoju, trzymając w rękach kurtkę i buty, które ledwo zdążyłam złapać. Słowa męża cięły mnie jak noże. W oczach miałam łzy, ale nie mogłam ich powstrzymać. Mój świat właśnie się zawalił.
Jeszcze kilka dni temu wydawało mi się, że jesteśmy szczęśliwą rodziną. Nasz synek, Michaś, był oczkiem w głowie zarówno moim, jak i Krzysztofa. Każdy jego uśmiech rozświetlał nam dzień. Ale wszystko zmieniło się w jednej chwili. Michaś zaczął gorączkować, potem pojawiły się duszności. Lekarze w szpitalu powiedzieli, że to poważna infekcja płuc. Zostaliśmy tam na kilka dni, a ja nie odstępowałam synka na krok.
Krzysztof przychodził do szpitala coraz rzadziej. Znikał na długie godziny, a gdy już się pojawiał, patrzył na mnie z niechęcią. Widziałam w jego oczach coś, czego wcześniej nie znałam — oskarżenie. Pewnego wieczoru, gdy Michaś spał pod kroplówką, Krzysztof wszedł do sali i bez słowa usiadł na krześle. Przez dłuższą chwilę milczeliśmy.
— To twoja wina — powiedział nagle cicho, ale stanowczo. — Gdybyś lepiej o niego dbała, nie byłoby tego wszystkiego.
Zamarłam. Chciałam zaprotestować, wyjaśnić, że robiłam wszystko, co mogłam. Że przecież dzieci chorują, że to nieuniknione. Ale on nie słuchał. Jego twarz była zimna jak lód.
Po powrocie do domu atmosfera była napięta do granic wytrzymałości. Każde moje słowo spotykało się z obojętnością lub złością. Krzysztof przestał ze mną rozmawiać, zaczął spać na kanapie w salonie. Czułam się jak intruz we własnym domu.
Aż w końcu przyszedł ten dzień. Michaś wrócił do domu osłabiony, ale już bez gorączki. Myślałam, że teraz wszystko się ułoży. Że będziemy mogli razem zadbać o jego zdrowie i wrócić do normalności. Ale Krzysztof miał inne plany.
Wrócił z pracy wcześniej niż zwykle. Byłam w kuchni, przygotowywałam zupę dla Michasia. Usłyszałam trzask drzwi i ciężkie kroki w przedpokoju.
— Co ty narobiłaś?! — wrzasnął od progu. — Przez ciebie dziecko zachorowało! Wynoś się! Natychmiast! Nie chcę cię więcej widzieć w tym domu!
Patrzyłam na niego z niedowierzaniem. — Krzysztof… przecież to nie moja wina…
— Nie twoja?! — przerwał mi brutalnie. — Cały czas powtarzałem ci, żebyś nie otwierała okien przy przeciągu! Żebyś nie wychodziła z nim na spacer, kiedy jest zimno! Ale ty zawsze wiesz lepiej! Teraz patrz, co zrobiłaś!
Nie miałam siły się bronić. Wzięłam kurtkę i buty Michasia i wybiegłam z mieszkania. Zostawiłam za sobą wszystko — dom, wspomnienia, poczucie bezpieczeństwa.
Zamieszkałam u mojej siostry, Magdy. Przez pierwsze dni byłam jak w transie. Nie mogłam spać ani jeść. Cały czas myślałam o Michasiu — czy jest mu dobrze? Czy Krzysztof potrafi się nim zająć? Czy mój synek tęskni za mną tak samo mocno, jak ja za nim?
Magda próbowała mnie pocieszać:
— Aniu, przecież to nie twoja wina! Michaś jest jeszcze mały, dzieci często chorują…
Ale ja czułam się winna wszystkiemu. Może rzeczywiście powinnam była bardziej uważać? Może powinnam była słuchać Krzysztofa?
Minęły dwa tygodnie. Krzysztof nie dzwonił ani razu. Nie pozwalał mi widywać Michasia — twierdził, że jestem dla niego zagrożeniem.
Zdecydowałam się walczyć o syna. Poszłam do prawnika i złożyłam wniosek o ustalenie kontaktów z dzieckiem. Wiedziałam, że czeka mnie długa i bolesna walka.
Podczas pierwszej rozprawy sądowej Krzysztof patrzył na mnie z pogardą.
— Ona nie nadaje się na matkę — mówił do sędzi. — Przez nią Michaś prawie umarł!
Sędzia spojrzała na mnie uważnie:
— Pani Anno, czy chce się pani odnieść do tych zarzutów?
Głos mi się łamał:
— Kocham mojego syna ponad wszystko… Nigdy bym go nie skrzywdziła…
Po rozprawie wróciłam do pustego mieszkania Magdy i rozpłakałam się jak dziecko. Czułam się upokorzona i samotna.
W kolejnych tygodniach musiałam tłumaczyć się przed psychologami i kuratorami sądowymi. Opowiadać obcym ludziom o tym, jak wyglądało nasze życie rodzinne, jak dbałam o Michasia każdego dnia.
Czasem miałam ochotę zrezygnować ze wszystkiego i po prostu zniknąć. Ale wtedy przypominałam sobie uśmiech mojego synka i wiedziałam, że muszę walczyć dalej.
Pewnego dnia Magda wróciła do domu wcześniej niż zwykle.
— Aniu… dostałaś list od sądu — powiedziała cicho.
Otworzyłam kopertę drżącymi rękami. Sąd przyznał mi prawo do widzeń z Michasiem dwa razy w tygodniu pod nadzorem kuratora.
Pierwsze spotkanie było trudne. Michaś był wystraszony i niepewny. Bał się podejść do mnie bliżej.
— Cześć kochanie… — powiedziałam łagodnie.
Spojrzał na mnie dużymi oczami pełnymi łez.
— Mama…? — wyszeptał.
Przytuliłam go mocno i obiecałam sobie w duchu, że nigdy więcej go nie opuszczę.
Dziś minęło już kilka miesięcy od tamtych wydarzeń. Nadal walczę o pełne prawo do opieki nad synem. Krzysztof nie odpuszcza — nadal uważa mnie za winowajczynię wszystkiego złego.
Czasem zastanawiam się, czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy matka naprawdę może być winna za chorobę własnego dziecka? A może to tylko wygodny sposób na przerzucenie odpowiedzialności za własne lęki i porażki? Może ktoś z was zna odpowiedź…